Artykuły

Wielki pozór

"Anna Karenina" w reż. Pawła Szkotaka w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Szymon Spichalski w serwisie Teatr dla Was.

Przenoszenie na scenę dzieł wielkich powieściopisarzy zawsze niesie ze sobą olbrzymie ryzyko. Po pierwsze niemożliwe jest odtworzenie wszystkich zawartych w danym dziele wątków. Ma to bezpośredni wpływ na kompozycję utworu, chociaż od dbania o takie rzeczy jest już w polskim teatrze dramaturg. Teatr rządzi się swoimi prawami, ale i powieść nie jest materiałem, z którego zawsze da się wyciąć odpowiedni kawałek. Można oczywiście niczym Peter Stein realizować kilkunastogodzinne przedstawienia. Wtedy jest naprawdę dużo czasu (sic!) na realizację poszczególnych motywów. Pytanie tylko, czy jest w stanie wytrzymać to widz

Z jednej strony nie łatwo jest narzekać, a przecież pojawiały się w ostatnich latach adaptacje, które udowodniły, że ,,można". Mam tu na myśli ,,Braci Karamazow" Janusza Opryńskiego czy ,,Królową Margot" Grzegorza Wiśniewskiego. Po drodze zdarzyć się jednak mogą zawsze kolejne nieudane adaptacje "Nędzników", które służą tylko do opowiedzenia pewnej historii. Tak jest też z pierwszą premierą Teatru Studio pod nową dyrekcją Agnieszki Glińskiej. "Anna Karenina" przypomina przedstawienie zrobione naprędce, choć aspirujące do swego rodzaju rodzaju manifestu. Twórcy chcieli prawdopodobnie pokazać, jaka będzie linia programowa sceny przy placu Defilad.

Chodzi tu mianowicie o teatr skupiony na wymiarze psychologicznym, co samo w sobie nie jest oskarżeniem. Problem leży w realizacyjnym wykonaniu tego zamierzenia. Bo spektakl Pawła Szkotaka to tak naprawdę jeden wielki pozór. Pozór zawodowego teatru, atrapa psychologii, imitacja dramaturgii. Całe przedstawienie stanowi de facto niekończący się dialog. Twórcy wybrali ważniejsze wątki z dzieła Tołstoja. Oprócz obserwowania historii miłosnego trójkąta widzowie mogą skonfrontować się z perypetiami Konstantego Lewina oraz Kitty, Stiwy i Dolly. Sytuacje w "Annie Kareninie" są gotowymi intrygami, które aż proszą się o wnikliwą analizę zawikłanych damsko-męskich relacji.

Tymczasem Szkotak po prostu opowiada historię. Włącza do tej narracji szczegóły konieczne do zrozumienia fabuły. Tylko że absolutnie nic z tego nie wynika. Może wynika to z adaptacji Helen Edmundson? Sceniczna realizacja opasłego dzieła Tołstoja nie może polegać na powtarzaniu tych samych treści, jakie zawarte są w książce. Rozpisanie powieściowych ról daje szansę na przesunięcie akcentów, spojrzenie na niektóre z postaci w nowy sposób. Szkotak powinien wobec tego zniwelować niektóre ze słabości tekstu Edmundson. Tymczasem kuleje dramaturgia. Początkowo akcja rozgrywa się w ramach rozmowy Anny i Kostii, których dywagacje poprzetykane są epizodami z udziałem innych grających. Taka konwencja jest utrzymana do połowy przedstawienia. Wtedy na scenie pojawiają się krzesła, które stały przedtem ustawione pod równoległą do widowni ścianą. Rozmowy prowadzone są nadal, tylko że teraz aktorzy przysłuchują się sobie nawzajem. Czy to ma być przeprowadzenie sesji terapeutycznej dla postaci? Tego pomysłu nie da się uzasadnić, także dramaturgicznie. Zmniejszenie przestrzeni i ustawienie aktorów bliżej widzów nie buduje żadnej więzi. Nie staje się też podstawą do przeprowadzenia jakiejkolwiek interakcji.

Największym problemem tego widowiska jest wtłoczenie zbyt wielu zwrotów akcji w niecałe dwie godziny. Rzutuje to na grę aktorów. Właściwie żadna z ról w tym przedstawieniu nie wybija się na plan pierwszy, nie zaskakuje żadną interesującą sprzecznością. I nie jest to raczej wina grających. Ewoluujące lub zmieniające się gwałtownie interakcje wymagają wolniejszej narracji. Przykładem na to jest wątek miłosnego trójkąta, który powinien wręcz porażać emocjonalnością. Tymczasem relacje między Anną, Wrońskim a Kareninem przypominają raczej wzajemne obrażanie się i fochy dzieci w piaskownicy. Najbliżej stworzenia zajmującej sylwetki jest Krzysztof Stelmaszyk (Karenin), ale zbyt łatwo aktor posługuje się minorowymi minami, zamiast grania na subtelnościach. Wykonawcom nie daje się w tym spektaklu okazji do rozwinięcia emocji, bo zwyczajnie zabija tę możliwość zbyt szybko prowadzona akcja. Uczucia nie mają szans dojrzeć. Inna sprawa, że sama protagonistka, mająca teoretycznie najwięcej możliwości do zagrania pełnej roli, spektakularnie ten potencjał marnuje. Natalia Rybicka stara się balansować na psychicznej lince swojej postaci, tyle że co i rusz z niej spada. Młoda aktorka nie rozumie motywacji Anny, dlatego też jej sceniczne bycie razi sztucznością w kolejnych sekwencjach.

Przedstawienie jest w dodatku zwyczajnie łzawe. Taniec Kareniny i Wrońskiego przy spadających z góry płatkach śniegu mógłby się znaleźć w kolejnej adaptacji "Moulin Rouge". Takie sceny budzą dzisiaj w teatrze śmiech politowania. Nie dlatego, że są złe same przez się. Jeśli się je wprowadza do konstrukcji przedstawienia, powinny być poprzedzone zbudowaniem odpowiedniego nastroju. Plakatowość warszawskiej "Anny Kareniny" stawia ją na poziomie dyplomu szkoły teatralnej (nie ujmując nic samemu dyplomowi). Tylko że bywały spektakle adeptów zrealizowane sprawniej niż zupełnie nieudane widowisko Szkotaka. Nie dość, że nie położono nacisku na psychologię i kreacje aktorskie (co wymusza przyjęta konwencja widowiska), to zaniedbano takie aspekty, jak muzyka czy scenografia. Nie odgrywają one bowiem niemal żadnej roli w spektaklu. I tak mieliśmy szczęście, że dziewięćset stron powieści Tołstoja zmieściło się w tych dwóch godzinach teatralnego spektaklu. Strach pomyśleć, co by było, gdyby na deskach Studio wystawiono w tej konwencji "Wojnę i pokój"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji