Czekanie na scenę (fragm.)
Temat: współczesna dramaturgia polska regularnie co parę lat powraca w dyskusjach i polemikach na łamy prasy. Oczywiście idzie o to, że utworów pisanych współcześnie teatry nie grają lub grają za mało. Zazwyczaj inicjatorami tych batalii o współczesne słowo na współczesnej scenie są sami dramatopisarze.
Ludzie teatru nieczęsto włączają się do tych dyskusji. Jeśli już, to kwitują sprawę stwierdzeniem, że o interesujący utwór jest niezwykle trudno. A jednak coś znajdują! Wystarczy spojrzeć na repertuary: w ostatnich sezonach co czwarta premiera w kraju była premierą rodzimego utworu współczesnego...
Czyli jednak - grają. I nie ma w tym nic dziwnego, że na scenie oglądamy nieliczne ze sztuk, które nadsyłane są na adresy teatrów i nie wszystkie, do których kierownicy artystyczni sami docierają. Wystawiane jest to, co zdaniem dyrekcji teatru zasługuje na wysiłek reżysera i zespołu, i co godne jest uwagi widza. Bowiem jego opinia, wyrażana obecnością na widowni, jest niebagatelnym argumentem przeciwko niejednej sztuce. Ale też, zgódźmy się, decyduje o przesadnej nieraz karierze innych.
Teatry wybierają, to zrozumiałe. Również - pod kątem swoich zespołowych potrzeb, możliwości, a i ambicji. Bywa, że jedne wykazują większe zainteresowanie nowościami, inne, zwłaszcza stołeczne, darzą zaufaniem nazwiska sprawdzone, preferują adaptacje uznanej literatury. Niemniej jednak każdy interesujący utwór wcześniej, czy później, ma szansę doczekać się premiery. Otóż to! Zbyt często później...
Jaskrawym przykładem braku refleksu teatrów jest spóźniona prapremiera Grzegorza Walczaka "Sowy". Napisana w 1966 roku doczekała się konfrontacji z widzem w Elblągu. "Sowy" wstały pod wpływem reportażu Krzysztofa Kąkolewskiego.
"Niedługa i nieciekawa historia dwóch staruszek", tego samego, który inspirował Zenona Bordowicza do napisania znanej (bo grywanej), choć późniejszej sztuki "Non stop".
"Sowy" są wierniejsze pierwowzorowi, a przy tym wychodzą poza reportaż szerokim uzasadnieniem motywacji bohaterek, które odcięły się od świata. Izolacją manifestują niezgodę na nową społeczno-polityczną rzeczywistość po 1945 roku. Absurdalnie wyłączając się z niej, nic o niej nie wiedzą, dręcząc się nawzajem, wspominają, idealizując czas miniony, czas swojej młodości...
Walczak, pierwszy to jego dramat na profesjonalnej scenie, okazał się dramaturgiem dojrzałym, ceniącym wagę słowa. Dał przy tym znakomity i tak poszukiwany materiał dla aktorek, który Ludmiła Legut, Maria Sobolewska i, w roli sąsiadki, Marta Grej z sukcesem w pełni wykorzystały.
Akurat ta sztuka, dziś także interesuje widza, choć niewątpliwie wystawiona zaraz po napisaniu spowodowałaby żywsze reakcje publiczności. Obroniła się wartościami literacki. Niezdecydowanie lub brak odwagi teatrów wobec niektórych utworów jest stratą dla dramaturgii współczesnej, ale także dość często działaniem teatru na własną niekorzyść. Utratą okazji nawiązania przez teatr więzi z publicznością poprzez słowo napisane "tu i teraz". Poprzez sztukę, która może nawet z mniejszą przenikliwością, ale rejestruje aktualną rzeczywistość, jej atmosferę, wiąże z nią pytania i przemyślenia.
Po kilku lub kilkunastu latach utwór rzadko kiedy zyskuje na wartości literackiej, natomiast częściej traci temperaturę, celność i aktualność. Po prostu inne problemy zaczynają bardziej zaprzątać uwagę. Oczywiście wiemy, że wielka sztuka ma wartości trwałe, które nie wietrzeją. Poza nią jednak istnieje ważna społecznie i ważna dla samego teatru - sztuka mieszcząca się w granicach poprawności, pożyteczna. I w efekcie także potrzebna.