Farsa z pretensjami
300 lat temu zmarł Jean Baptiste Poquelin, powszechnie znany jako Molier, komediopisarz nie mający sobie równego w dziejach teatru. Zmarł tuż po czwartym przedstawieniu "Chorego z urojenia", w którym grał rolę Argana. Rocznica śmierci i jej okoliczności są w zasadzie wystarczającym powodem, by przypomnieć publiczności tę wprawdzie nie najważniejszą w dorobku wielkiego komediopisarza, ale przecież zabawną farsę. Nie od rzeczy byłoby też przy tej okazji spopularyzować postać wielkiego twórcy, burzyciela przesądów, człowieka, który za głoszenie śmiałych poglądów, płacił niemałą cenę: był atakowany, zaszczuwany, zdejmowano mu sztuki. Molier nie pozostawał dłużny swym przeciwnikom. I umiał się bronić. Zdjęto mu "Świętoszka", napisał i wystawił "Don Juana", którym tylko dolał oliwy do ognia. Na wrzawę po "Szkole żon" odpowiedział m.in. "Improwizacją w Wersalu".
Fakt, że realizatorzy rocznicowej molierowskiej premiery we wrocławskim Teatrze Polskim, zapragnęli zaprezentować publiczności nie tylko jedną ze sztuk komediopisarza, ale także pokazać jego postać, wydaje mi się warty uznania i - zwłaszcza w imieniu młodzieżowej widowni - należy im się za to wdzięczność. "Improwizacja w Wersalu", pomyślana jako swoisty prolog do "Chorego z urojenia" ma we wspomnianym rocznicowym kontekście swój sens i uzasadnienie. Rozczarowany zostałem jednak sposobem realizacji i interpretacji tej krótkiej "publicystycznej" komedii, konkretnie: próbą jej aktualizacji. Powód jest prosty: rozpływa się w tej "Improwizacji" Molier, jego problemy, historyczne uwarunkowanie, w jakich rodziła się jego twórczość, to zaś, co jest aluzją do naszej współczesności wydaje się miękkie, naciągane, a nawet prymitywne. Dość tanie - na mój gust - były parodie przedstawień Pantomimy i Laboratorium, a ich uzasadnienie prawie żadne. Szkoda. Tym większa, że oba te teatry mogą być rzeczywiście wdzięcznym tematem do parodystycznych popisów.
*
"Improwizacja w Wersalu" i "Chory z urojenia" złożyły się na przedstawienie, które należałoby dołączyć do pechowego łańcucha nieszczęść, zmuszających dyrekcję tego teatru do skomplikowanych manewrów repertuarowych, obsadowych i realizatorskich w tym sezonie. Główną rolę miał tu kreować Andrzej Mrozek; choroba aktora spowodowała niemal w ostatniej chwili konieczność zmian obsadowych.
Przedstawienie poznałem w dwu wersjach scenicznych: na scenie dużej i kameralnej, na którą (przejściowo) zostało przeniesione wkrótce po premierze. Między jedną a drugą moją wizytą upłynęło trochę czasu dostrzegłem też w przedstawieniu niemało zmian. Były to zmiany na lepsze. Przedstawienie zyskało na tempie, dopracowano szczegóły, dość bezbarwne niektóre sceny z premiery nabrały rumieńców, a najważniejsze - spektakl zyskuje z czasem na lekkości, aktorzy bawią się nim, a czynią to (może z jednym wyjątkiem) w granicach dyscypliny. Już na premierze przedstawienie, nie za bardzo śmieszne, nie za bardzo lekkie, mogło ująć dzięki kilku udanym kreacjom aktorskim. Potem walory te stały się jeszcze bardziej widoczne. Świetnie czuje się w roli pokojówki Antosi - Iga Mayr, bawiąca publiczność od pierwszej do ostatniej sceny. Nagroda teatralna m. Wrocławia trafiła rzeczywiście w godne ręce. O kolejnej udanej roli - niełatwej ze względu na wspomniane wyżej okoliczności - może mówić Ferdynand Matysik (Argan), najbardziej chyba w tym sezonie eksploatowany aktor Teatru Polskiego. Udanie sprawdza się - nie po raz pierwszy - w farsie Cezary Kussyk.
Publiczność młodzieżowa spektaklu, w którym uczestniczyłem w sali kameralnej bardzo dobrze przyjmowała przedstawienie, reagowała na niuanse, śmiała się śmiechem niewymuszonym. To poważny argument za wpisaniem "Chorego" na konto plusów teatru. Osobiście mam jednak zbyt dużo wahań. Bo i tu - jak w "Improwizacji" - próby szukania styków ze współczesnością wydawały mi się w tym wypadku sztuczne i zbyteczne, psujące smak starej farsy, którą po prostu należałoby wystawić jak starą farsę, zwłaszcza że spektakl jest adresowany przede wszystkim do szkolnego widza, nie tak znowu często stykającego się z taką klasyczną formą na scenie. Starsi - jak niżej podpisany - tak czy owak trochę nosami pokręcą, bo z upływem lat z tego rodzaju teatru jednak się wyrasta i czego by aktorzy nie dokonali, zawsze - jeśli mam być szczery - będę trochę na "Chorym z urojenia" znudzony. Jest to jednak zmartwienie moje, nie teatru.