Artykuły

Twarda Ślązaczka

- Szczęście do teatru właściwie nie opuszczało mnie jeszcze od czasów studenckich. Spotkania z wybitnymi ludźmi sceny ukształtowały mój sposób patrzenia na teatr, myślenia o tym zawodzie, nauczyły rozumienia roli. To był taki aktorski Oxford i Cambridge w jednej pigułce - mówi JOLANTA FRASZYŃSKA, aktorka Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Jan Bończa-Szabłowski: Jak odbiera pani fenomen zespołu Dżem?

Jolanta Fraszyńska [na zdjęciu]: Jako nastolatka, a potem studentka szkoły teatralnej interesowałam się wprawdzie muzyką, ale byłam dość daleka od bluesa. Ta muzyka kojarzyła mi się z wolnością, pewną "powłóczystością", a przede wszystkim ze specyficzną grupą ludzi, do których nie miałam dostępu. Byłam dziewczyną ze Śląska, poukładaną, więc te klimaty nie bardzo mi się podobały. Dobrze znałam największe przeboje Dżemu, takie jak "Słodka" czy "Whisky", bo to z kolei była ulubiona muzyka mojego ówczesnego narzeczonego, a potem pierwszego męża, Roberta Gonery. Dla niego Rysiek Riedel, Dżem i jego muzyka to było zjawisko wręcz kultowe. Ja podchodziłam do tego z pewną rezerwą.

Teraz zmieniła pani zdanie?

Tak. Przygotowując się do roli filmowej żony Riedla w "Skazanym na bluesa", zaczęłam tę muzykę coraz bardziej odkrywać. Słuchając tekstów, zwróciłam uwagę, że jest w nich duża wrażliwość i, co tu ukrywać, czysta poezja. Nie dziwi mnie tak wielki krąg fanów Dżemu.

Miała pani okazję spotkać się i porozmawiać przed filmem z Małgorzatą Riedlową. Jak wspomina pani tę rozmowę?

Obie czułyśmy wielką tremę. Początek był dosyć chaotyczny. Ona czuła się dziwnie, gdy dowiedziała się, że będzie ją grać popularna aktorka. Zorientowałam się, że fizycznie jesteśmy zupełnie różne. Po chwili, gdy opadły emocje, zauważyłyśmy, że w oczach mamy ten sam strach połączony z pewną wrażliwością. Z czasem zauważyłam w spojrzeniu Małgosi sympatię i aprobatę, a przede wszystkim nić porozumienia.

Wiem, że w castingu, w którym miała być wyłoniona odtwórczyni postaci Goli, brało udział wiele aktorek...

W ostatnim etapie zostały tylko dwie i dosyć długo nie było wiadomo, która z nas to zagra, bo obie wnosiłyśmy inną jakość. Na to, że zdecydowano się na mnie, miało prawdopodobnie wpływ moje pochodzenie.

Czy Małgorzata Riedel dawała pani jakieś szczególne wskazówki?

Zupełnie nie. Rozmawiałyśmy raczej ogólnie, więc w wielu sprawach byłam skazana na intuicję. Tym bardziej się cieszę, i uznaję to za swój sukces, że po obejrzeniu filmu Małgosia zapytała ze zdziwieniem: "Skąd wiedziałaś, że tak czułam?".

Kobiety żyjące z narkomanami często same wpadają w nałóg. Tu jednak wyraźnie zadecydowała siła Ślązaczki...

Ta sprawa była, na użytek filmu, lekko przekłamana. Filmowa Gola ma ogromną siłę. Raz tylko, w chwili kompletnej rozpaczy, chcąc lepiej zrozumieć Ryśka, zbliżyć się do jego świata, postanawia wziąć działkę. Prawdziwa żona, Małgosia, jak się potem dowiedziałam, miała okresy załamania i uzależnienia od narkotyków. Postać, którą gram, jest jednak nieco wyidealizowana. Patrząc na życie Riedlów, nie można nie zauważyć, że bywały chwile, kiedy samotność tych dwojga ludzi była naprawdę ogromna. Małgosia wykazała się jednak wielkim heroizmem i wyszła z nałogu.

Wspomina pani często o swych śląskich korzeniach. Czy kręcąc "Skazanego na bluesa", znalazła pani swój krajobraz z dzieciństwa?

Krajobraz się zmienił, pozostała jednak jakaś specyficzna energia i życzliwość ludzka. Zawsze, kiedy jestem na Śląsku, czuję się swojsko. Tam jest inny gatunek ludzi i to jest zauważalne.

A jak wyglądały pani czasy szkolne? Czy podobnie jak w filmie nauczyciele bardzo stanowczo potępiali wszelkie uczniowskie ekscesy?

Nie miałam w szkole aż tak surowych nauczycieli, ale też nie przypominam sobie jakichś szczególnych wybryków. Lubiliśmy czasem się wygłupiać, ale nikt nie próbował np. podczas koncertów czy akademii w szale uniesień rozbierać się do bielizny.

Jako dziecko działała pani w prowadzonym przez Kościół ruchu oazowym, nie było więc okresu buntu?

Nigdy się nie buntowałam, nie musiałam uciekać z domu. Mama wychowywała siostrę i mnie w sposób mądry. Było to takie partnerstwo bez nadużyć z naszej strony. W całej dzielnicy wszyscy nas znali, bo byłyśmy dziećmi fryzjerki. Jako dziecko występowałam w zespole wokalno-tanecznym WSS Społem Mysłowice. Potem zbliżyliśmy się do działającego w naszej parafii ruchu oazowego, w którym dość mocno się udzielałam. Mieliśmy szczęście do księży, którzy organizowali nam zajęcia pozaszkolne, więc buntować się nie było powodu. Lekki bunt pojawił się nieco później, w dojrzalszym wieku, i dotyczył ideologii, która panowała na zewnątrz.

Największe szaleństwo?

Miałam taki okres, w trzeciej klasie liceum, kiedy zaczęłam grać w "Budniokach i innych", serialu w reżyserii Janusza Kidawy emitowanym w telewizji regionalnej Katowice. Poczułam się nagle dorosła, zaimponowała mi atmosfera na planie filmowym, sporo jeździłam, mogłam nocować w hotelach. Jak na porządną panienkę, która regularnie chodzi na niedzielne nabożeństwa, to było szaleństwo. Czasem jednak, uprawiając ten zawód, udaje mi się przeżywać inny rodzaj szaleństwa. Zwłaszcza na przedstawieniach, takich jak przygotowane przez Krystiana Lupę "Wymazywanie" w Teatrze Dramatycznym. To jednak szaleństwo kontrolowane i nie zdarza się na każdym spektaklu. W przeciwnym razie pewnie już dawno wylądowałabym w szpitalu psychiatrycznym.

Kino i telewizja ostatnio zawładnęły panią niemal całkowicie. A co z teatrem, w którym zawsze świetnie się pani czuła?

Szczęście do teatru właściwie nie opuszczało mnie jeszcze od czasów studenckich. Spotkania z wybitnymi ludźmi sceny ukształtowały mój sposób patrzenia na teatr, myślenia o tym zawodzie, nauczyły rozumienia roli. To był taki aktorski Oxford i Cambridge w jednej pigułce. O tym, że dobrze czułam się w świecie Jerzego Jarockiego, zadecydował też mój głęboko zakorzeniony śląski porządek, dokładność i precyzja. Potem pojawił się Krystian Lupa, czyli artysta, który wniósł do mojego świata teatru odrobinę szaleństwa. Przekonał, że są spektakle, podczas których ma się wrażenie, że człowiek unosi się nad ziemią.

Praca z takimi ludźmi jak Jarocki, Lupa, Jarzyna czy Glińska może sprawić, że aktor staje się wybredny w przyjmowaniu propozycji?

Jeśli decyduję się na pracę z danym reżyserem, to oddaję się jej do końca. Spotkania z czołowymi twórcami teatru sprawiły, że istotnie stałam się bardziej wybredna w przyjmowaniu propozycji. Zdaję sobie sprawę, że mam określoną ilość energii i robię wszystko, by ją najlepiej i najpełniej spożytkować. Teatr jest dla mnie szczególnym przeżyciem, czymś znacznie więcej niż tylko pokazywaniem się na scenie czy byciem w obsadzie. Jeśli dane mi było otrzeć się o ludzi, którzy mówią własnym językiem, a to, co mówią, jest czymś naprawdę istotnym, to wiem, że z takimi ludźmi zawsze warto pracować. To ma sens, nawet kiedy propozycja wydaje się kontrowersyjna...

Na przykład "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie" w Dramatycznym...

To stare dzieje. Bardzo wiele obiecywaliśmy sobie po spektaklu "Błądzenie", opartym na twórczości Gombrowicza, realizowanym przez Jerzego Jarockiego. Premiera w Teatrze Dramatycznym, mimo półrocznych prób, niestety nie doszła do skutku, chociaż włożyliśmy w nią wiele serca. Potem pojawiły się propozycje, o które nie warto się bić, stąd u mnie ta przerwa. Teatr zabiera z człowieka bardzo dużo energii, więc skoro ma być poświęcona na błahostki, to szkoda czasu. Lepiej spędzić go z dziećmi w domu.

Dużą popularność i sympatię zyskała pani rolą Moniki Zybert w serialu "Na dobre i na złe". Od pewnego czasu ma się jednak wrażenie, że twórcy zapomnieli o tej sympatycznej młodej lekarce...

Rzeczywiście, niektórzy widzowie zgłaszają mi podobne uwagi. Zatroskanych mogę pocieszyć, że Monika nie poszła w odstawkę. To, że pojawiała się ostatnio znacznie rzadziej, było spowodowane moją ciążą oraz wychowywaniem młodszej córeczki. Scenarzyści więc zdecydowali, że ta postać pokazywała się znacznie rzadziej. A ponieważ życie nie znosi próżni, pojawiły się nowe wątki, nowi bohaterowie. Wkrótce jednak los uśmiechnie się do Moniki i będzie ona znacznie częstszym gościem w kolejnych odcinkach.

Po wakacjach podobno pojawi się pani też w zupełnie nowym wcieleniu...

TVN będzie emitować komediowy serial rodzinny "Anioł stróż" realizowany na licencji szwedzkiej. Produkowany jest też w kilku innych krajach. Rzecz dzieje się w domu Anny - granej przez Joannę Trzepiecińską - wychowującej samotnie dwójkę dzieci. Ja gram tu siostrę głównej bohaterki - zupełne przeciwieństwo Moniki Zybert, kobietę wyrazistą, energiczną, przywiązującą wagę do tego, jak wygląda, lubiącą mieć własne zdanie i raczej nieznoszącą sprzeciwu.

***

Jej przeznaczeniem wydawał się być teatr. Miała bowiem szczęście pracować m.in. z Jerzym Jarockim, Andrzejem Wajdą, Krystianem Lupą, Grzegorzem Jarzyną, Krzysztofem Warlikowskim. Gdy pojawiła się na ekranie, pisano o niej jako aktorce pokoleniowej. Zachwyca urodą, talentem i siłą. Popularność zdobyła dzięki filmom "Białe małżeństwo", serialom "Ekstradycja III" oraz "Na dobre i na złe". Teraz gra Golę, żonę Ryszarda Riedla, bohatera filmu "Skazany na bluesa".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji