Artykuły

Gdybym bym był wujkiem Janczarskiego

Jak wiadomo, papier jest cierpli wy, jeżeli więc ktoś napisze jakiś utwór, zwłaszcza przeznaczony przez autora dla teatru, to póki rzecz pozostaje na papierze, żadnego nieszczęścia z tego jeszcze nie ma. Jeżeli to jest jednak marna komedia i komuś przyjdzie do głowy, aby wystawić ją na scenie, to dla teatru zaczyna się dramat. Taka refleksja przyszła mi do głowy, kiedy oglądałem w Teatrze Polskim komedię (?) Jacka Janczarskiego pt. "Mister Sex" w reżyserii Barbary Jankowskiej i Conrada Drzewieckiego.

Rok temu, o tej samej porze, miałem okazję dość krytycznie wyrazić się o francuskiej farsie "Czarujący łajdak", wystawionej na tej samej scenie, ale teraz, w zestawieniu z "Mister Sexem", ów "Łajdak" może wydawać się całkiem udanym i interesującym utworem. Nawiasem mówiąc temat obu sztuczek jest całkiem podobny, można by sądzić, że Janczarski "pożyczył" sobie po prostu pomysł od Francuza Chesnota: w jednym mężczyźnie kocha się kilka pań w różnym wieku, które nieustannie przebywają ze sobą, bo rzekomo miłość do niego jest silniejsza od ich wzajemnych animozji. Tyle tylko, że to, co u Chesnota, będąc najzupełniej puste i błahe, zawierało przecież ów przysłowiowy francuski espritt to znaczy jakąś lekkość, dowcip i wdzięk, wypadło całkiem inaczej u Janczarskiego. W przypadku "Mister Sexa" o tej lekkości nie ma mowy, jego dowcip wydaje się raczej dość toporny.

W komedii Janczarskiego bardzo wiele się gada, ale niewiele to wszystko znaczy. Można by odnieść do niej jedynie trafną kwestię, jaka pada na scenie: "tyle słów, a nie ma rozmowy". O tytułowym "Mister Sexie", nieobecnym zresztą na scenie, bo przechodzi właśnie w szpitalu operację, dowiadujemy się, że jest głuchy, co nic przeszkadza mu być autorem piosenek, że ciągle boli go brzuch i dużo pije, łącząc najchętniej wódkę z piwem (to zapewne po mamusi, która goli jedną setkę po drugiej), że wreszcie dużo czyta, ale najchętniej w ubikacji (!). Panie - Matka, byłe żony, aktualna żona oraz kochanka - prześcigają się w wynajdywaniu uroków swojego ukochanego, ale jeżeli się tylko trochę zastanowić, to te uroki są mocno wątpliwe, bo jednak, jakkolwiek podobno "ciało i duszę oddał sztuce", to w rzeczywistości nie był zbytnio poetyczny: "Jak go boli brzuch, to nie myśli, a jak go nie boli, to się nudzi".

Z innych dowcipów, które miały spowodować, że w trakcie oglądania "Mistera" widzowie pomrą ze śmiechu, to na przykład rzecz o telewizorze marki "Paw". Tego telewizora trzeba było się pozbyć, aby nie dochodziło do sytuacji, w której padają słowa: "Puść "Pawia", kochanie!" Albo - wspomnienie kochanki z upojnej nocy w krzakach za stodołą: "Księżyc się w wodzie. odbijał, a mnie się też odbijało".

Dobre, co?

Albo jeszcze: "Julek jest taki chudy, jak Chrystus. Czasem, to chce mi się do niego modlić".

Szczytem niesmaku (a może jest to charakterystyczne dla poczucia humoru autora?), jest scena, w której matka i kochanki Julinka, przeświadczone, że ten już nie żyje, zaczynają rozprawiać o podziale pozostałych po nim rzeczy, między Innymi Julinkowych "gaci". Excusez le mot! - powiedziałby przynajmniej autor "Czarującego łajdaka".

Gdybym był dyrektorem teatru, a do tego wujkiem Jacka Janczarskiego, to mimo tego nie pokusiłbym się żadną miarą na wystawienie jego utworu. Andrzej May, o ile wiem, też nie jest wujkiem Janczarskiego, ale znajduję dla niego dwa momenty usprawiedliwiające tę pozycję na scenie Teatru Polskiego. Pierwszy, to złote serce, osobista dobroć Maya, który inaczej podejrzewam, nie zagrałby tak pięknie Myszkina, zaś drugi, to reforma. Na pewno bardzo dobra i potrzebna w stoczni, w porcie, w fabryce gwoździ, czy butów, ale nie, z takimi samymi zasadami, w teatrze. Niestety, "Mister Sex" na scenie jest złowróżbnym świadectwem destrukcyjnej roli reformy w teatrze. Jakiś rodzaj publiczności chodzi nawet na to przedstawienia tłumnie i chętnie, ale pytanie: po co?

Poza tym, o ile wiem, wykonawczynie, a jest ich siedem, nie bez zażenowania występują w tym przedstawieniu. Od naocznego świadka słyszałem, co przydarzyło się jednej z nich - Lidii Jeziorskiej. Otóż kiedy kupowała pewnego dnia w sklepie mięsnym łopatkę, sprzedawczyni rozpoznała ją i rozpromieniona oświadczyła: - Ależ ja panią widziałam na scenie, w tym "Mister Sexie". To było bardzo ładne, znakomite, a pani mi się najbardziej podobała! Niech pani poczeka, mam tu dla pani coś lepszego od łopatki! I sprzedawczyni wyciągnęła spod lady kawałek schabu, czy też wołowiny bez kości.

Jeziorska w tym momencie wykwitła na twarzy szkarłatną piwonią, ale szybko zreflektowała się i zagrała niezawodnym klasycznym repertuarem: - Ależ co pani tu opowiada, to jakaś pomyłka! Ja jestem uczciwą kobietą i nie mam nic wspólnego z żadnym seksem, a do tego jeszcze w teatrze! Noga moja... - i udając najwyższe oburzenie wyszła szybko ze sklepu, pozostawiając na ladzie odważony kawałek łopatki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji