Łomnicki - Papkin przyciężki, ale inteligentny (fragm.)
A Fredrowska "Zemsta" reżyserowana przez Kazimierza Dejmka? Ma prawie wszystko na swoim miejscu (z wyjątkiem finału). Prostą, lecz atrakcyjną (zwłaszcza w I odsłonie), funkcjonalną scenografię Jana Polewki i znakomitych aktorów, z tym wszystkim jednak wydaje się jak gdyby podana zbyt serio, za bardzo namaszczona i... niepotrzebnie zaktualizowana, a co najważniejsze - bynajmniej nie skrzy się melodią Fredrowskiego wiersza, tak przecież w "Zemście" cudowną, że chciałoby się ją śpiewać. Właściwie dopiero ostatnia odsłona - szczególnie scena pisania listu - dostarcza pełnej satysfakcji i uskrzydla (trochę późno) cały spektakl. Ale zaraz potem - dziwny finał; rozegrany już poza właściwą akcją, odczytany po prostu przez Dyndalskiego (wraz z autorskimi didaskaliami) z egzemplarza "Zemsty". Dlaczego? Że niby jeszcze do zgody narodowej nie doszło, więc nie ma co fetować jej na scenie? To już może i tutaj trzeba było raczej odczekać z premierą?
Oczywiście największe zainteresowanie wzbudziło obsadzenie Tadeusza Łomnickiego w roli Papkina. W przeciwieństwie do ostatnich warszawskich Papkinów (Woszczerowicz, Gołas, Pszoniak), ten nowy jest barczysty, tęgawy, przyciężki, a przez to nie tak rozbiegany, giętki i nerwowy jak tamci, za to - inteligentniejszy, bardziej świadom swych kłamstw i własnej nędznej kondycji; kreacja, która zapisze się zapewne w warszawskich dziejach "Zemsty". Trzeba zresztą przyznać że doskonałą postać stwarza także Bogdan Baer jako Dyndalski, Anna Seniuk jest powabną, pełną wdzięku, sprytu i siły komicznej Podstoliną, tak jak przed pięciu laty w spektaklu Hubnera, świetnym Cześnikiem - Tadeusz Bartosik, Rejentem - Ignacy Machowski. Kłopot, jak często w "Zemście", jest tylko z parą młodych; i tym razem były to postacie bezbarwne - z rozrzewnieniem wspominałem "Zemstę" u Hubnera, w której całkowicie odmienne ustawienie ról Wacława i Klary sprawiło, że nie przeczekiwało się niecierpliwie ich scen, wzdychając do wejścia Papkina czy Cześnika, lecz przeciwnie - były to bardzo mocne punkty znakomitego przedstawienia. Tamta "Zemsta" miała rangę wydarzenia, była inna, prowokacyjna, choć wierna tekstowi i didaskaliom Fredry, prześmieszna i przeurocza, ta - przy całej wspaniałości obsady - jest raczej gorzkawa, a gorzka "Zemsta", to coś przeciwnego naturze.
Uaktualniać dzisiaj jej cudowną poetykę, wplątywać hrabiego Fredrę w nasze współczesne swary, żale i złośliwostki, to - moim zdaniem - zabieg bezsensowny, podobny do przeróbki rokokowej kanapki na wygodny tapczan; inscenizatorom nie może zawsze "wszystko się kojarzyć", bo dojdziemy wreszcie do absurdów, zwłaszcza że premierowi bywalcy natychmiast podbijają bębenka. Jeden zwietrzył nawet w Papkinie Łomnickiego i Dejmka "nieudanego bohatera naszego migawkowego (sic!) okresu", wyraz "samochwalstwa płynącego z poczucia przegranej", a przy okazji odkrył, że Papkin, będący jakby dotychczas zawsze rolą drugoplanową, której np. Solski nigdy by nie zagrał, tutaj nareszcie stał się.... motorem całej intrygi. Boże mój! Tyle beztroskiej dowolności w jednym felietoniku... Papkin - wymarzona rola największych naszych aktorskich sław (oczywiście grał ją także i Solski; wystarczyło poświęcić w Teatrze Polskim 40 zł na program, by sobie o tym przypomnieć) rzekomo teraz nareszcie odkryty! I od razu z ideologią dorobioną po pas... Toż to dopiero zemsta - i na Papkinie i na Fredrze.