Artykuły

Hanuszkiewiczowski "Norwid"

Na teatr Hanuszkiewicza - proszę wybaczyć to prywatne wyznanie - nie zawsze patrzę chętnym okiem i nie zawsze do tego teatru chodzę z zadowoleniem. Dlaczego?

Bo w najlepszym przedstawieniu, najsprawniejszym teatralnie, najciekawszym myślowo i najbardziej angażującym emocjonalnie często znajdzie się coś - jakaś scena, jakaś postać, rekwizyt, fragment dekoracji, pointa lub kwestia, która nie tylko nie wiąże się organicznie z całością i nie tylko do niej nie pasuje, ale wyrywa się z niej gwałtownym dysonansem i okrutnie ją psuje, niszczy, burzy, rzucając cień na całość teatralnej realizacji. Jest to zazwyczaj drobnostka, rzecz z pozoru mało znacząca. Ale tylko dla widza. Bo dla teatru jest to właśnie moment - co się czuje - najważniejszy, ukochany, ulubiony, wyhołubiony. I jest jak tłusta plama na eleganckiej sukni, jak bogata biżuteria przy sportowym stroju. Zdradza - przy przywiązaniu do pewnych rozwiązań - brak selekcji i harmonii. I wówczas ze złością zadaję sobie pytania, które psują mi przyjemność z wieczoru spędzonego w teatrze.

Lubię teatr i nie mogę zrozumieć, dlaczego utalentowany reżyser, artysta o niepospolicie żywej wyobraźni teatralnej, świetnie znający swoje rzemiosło, odważny, rzutki, konsekwentny dyrektor, żywy, spontaniczny, ekspresyjny artysta wątpliwym chwytem czy efektem teatralnym płaskim i łatwym zagraniem jak przykrym zgrzytem zamąca najtęższą melodię? Dlaczego jego świetne pomysły, poruszające wyobraźnię widza, jego znakomite rozwiązania, porywające ekspresją plastyki, ruchu, muzyki, słowa, siłą symbolicznego - nośnego dalekosiężnego i celnego skrótu, jego brawurowe szarże reżyserskie godzą się na przejścia ograne, na wykonania aktorskie efekciarskie? Czyżby wyrzucił z siebie dzieła w pędzie i pośpiechu, interesujące i niedonoszone, nie przemyślane do końca, wewnętrznie potrzaskane, nierówne, skażone? Brak mu "ducha", "cierpliwości" czy "dopełnienia"?

Uważam, że wolno mi - nawet z okazji dobrego przedstawienia i może właśnie z tej okazji napisać te niemiłe słowa, dołączając je do głosów z reguły brzmiących inaczej. Wynikają. Z obserwacji, przemyśleń, życzliwego zainteresowania widza przede wszystkim.

* * *

Obejrzałam 18 listopada przedstawienie pt. "Norwid", z daleka od premierowej odświętnej aury. Któreś tam z rzędu, zatem zwykle. I po raz pierwszy wyszłam ze świadomością, że byłam w Teatrze Narodowym.

Złożyło się na to wiele przyczyn. Materia przedstawienia - wielka poezja, mądre i czyste polskie słowo. Tematyka tej poezji skupiona wokół spraw najważniejszych - człowieka i historii; i wokół spraw żywych i bolesnych a obchodzących wszędzie zawsze każdego obywatela - wokół spraw polskiej zbiorowości, charakteru narodowego, sposobu myślenia i działania w życiu publicznym. Scenariusz, który - nie próbując banalnie pisać biografii poety czy monografii jego dzieł - w kompozycji, pogiętej jak surowa rzeźba, mówi w ułamkach listów, liryków, poematów niemal wszystko co ważne o Norwidzie, poecie i człowieku, artyście i obywatelu, rzucając nam w twarz słowa o kraju i jego ludziach, o człowieku i o świecie, które do dziś i zawsze będą naszą troską, hańbą, zgryzotą i tym, co w Polsce wciąż jest do myślenia, dla tych co myśleć chcą i umieją, dla tych, co myśleć przychodzą uczyć się w Teatrze Narodowym właśnie. Zafrapowała mnie realizacja teatralna - surowa scenografia zwłaszcza w części pierwszej i w zakończeniu, wdzięk kostiumów, uroda niektórych (podkreślam: niektórych!) wstawek wokalnych włączonych w "Norwidzie" z kulturą, której trudno się było spodziewać po scenariuszowym i wokalnym opracowaniu Kordiana.

* * *

Kiedy się kończy przedstawienie i niedostrzegalnie ciemnieje światło, kiedy przepłynęła już nad teatrem pieśń "Źle, źle zawsze i wszędzie ta nić czarna się przędzie", kiedy domawia się ostatnich słów biografii Norwida i biografii wielkich ludzi w liryku "Coś ty Atenom zrobił Sokratesie", kiedy domawia się (bo to powinno być mówione, nie śpiewane!) słów o popiele, o dyjamencie i o zwycięstwa zaraniu - przed oczami widza dwa są plany dekoracyjne. Na pierwszym niemal grobowiec z otwartą jedną ścianą w stronę horyzontu i dwoma bocznymi, nad którymi sufit w tym momencie w chwiejnej równowadze. W tym grobowcu fortepian wielki jak sarkofag i napisy na ścianach jak w katakumbach. W głębi tło oświetlone. Stoją tam aktorzy. Za nimi wielki głaz - skalna ściana, rzeźbiona i pęknięta, chroni i przytłacza. Po lewej drewniana konstrukcja, element rzeźbiarskiego i malarskiego atelier, równie dobrze może być wzięty za szubienicę jak za krzyż cmentarny czy więzienną kratę. Chwilami przypominała kościelny ołtarz w Wielkopostny Tydzień - ołtarz jeszcze jednej żałobnej, dziękczynnej lub ofiarnej mszy narodowej.

Jest to wymowne ale ponure tło dla biograficznych i światopoglądowych, poetyckich i publicystycznych motywów scenariusza, harmonizujące z naszymi myślami obudzonymi przez przedstawienie. I tylko dwa razy wznieca uczucie ulgi. Kiedy stają na nim kolorowe dziewczyny z parasolkami, śpiewając "Błogosławione pieśni malinowe..." I gdy przy końcu części pierwszej tylna ściana salonu usuwa się, dając perspektywę na pęknięte skalne pobocze, majaczący krzew i sztalugi rozpięte jak szubienica i jak krzyż. Piękny i podniosły moment, którego plastyczna uroda rymuje się z kojącymi słowami w zakończeniu przedstawienia.

* * *

Spektakl swój zbudował Hanuszkiewicz z fragmentów tekstu Norwida ("Promethidion", "Czarne kwiaty", "Rzecz o wolności słowa", fantazja "Wieczór w pustkach", poemat "Assunta", ułamki listów, liryków, satyr i innych pism poety), ułożonych w dwie części, z których pierwsza bardziej narodowa (pięć obrazów), druga - nie gubiąc tych elementów - mówi o losie indywidualnym i sprawach uniwersalnych.

Pierwszy obraz przedstawienia - to salon. Stylowe meble, fortepian, goście we frakach, tużurkach, kontuszach. Salon realny, a przecież metaforyczny. Na ścianach portrety artystów, Mickiewicza, Szopena, wyciśnięte rysunki Norwida i jego autografy wyryte jak w skale. Coś z atmosfery salonu i coś z grobowca starożytnego. W prawym rogu fortepian. Płynie od niego melodia Szopena. Wypełnia salon razem z dysputą o sztuce i polityce (później). Politycy obok artystów, artyści obok hreczkosiejów, elita intelektualna przemieszana z pospólstwem, wówczas szaroszlacheckim, dla którego odpowiedników szukać by dziś w drobnomieszczaństwie przetartym przez kawiarnie. "Cóż wiesz o pięknem? Kształtem jest miłości..." "Promethidion", "Czarne kwiaty"," Rzecz o wolności słowa".

Artyści i intelektualiści. I hreczkosieje moczący nogi przy muzyce Szopena. Między nimi dwa przerywniki: jeden z nich to opowieść o ostatniej wizycie Norwida u Szopena. Mówi ją Henryk Machalica - jego funkcja na scenie sugeruje rolę samego poety.

Aktorzy wchodzą, wychodzą, zmienia się sceneria - krzesła, mikrofony (denerwujące są te mikrofony!) i oto drugi salon, tym razem na pewno paryski, jak z "Koncertu Szopena" Ujejskiego. Ułamki pism rozłożone na głosy, krótkie fragmenty listów - układają jednak dyskusję polityczną o charakterze polskiego ogółu i znaczeniu polskich powstań, narodowych. Z kilkoma arcyważnymi kwestiami ; wśród nich jedna zwłaszcza włożona w usta Seweryna Butryma, który bodaj jedyny naturalnie obnosi rzetelną troskę emigranta: "Przyszłość generale zdobywają te trzy rzeczy: duch, cierpliwość i dopełnienie - ale wcale nie krew: - to bajka".

W trzecim salonie siedzą już tylko marionetki, deklamują pełne goryczy i mądrości dowcipy Norwidowskich satyr i śmieją się głupio w przekonaniu, że śmieją się nie z siebie. Ponury salon. I śmiech widowni, ledwie obudzony, niezdecydowanie wisi nad salą, więźnie w gardle i w teatrze zapada ciężka cisza. Teraz opowiadanie o bitwie pod Sadową, bolesny liryk: "Czemu nie w chórze" i refren narratora ,,I na białym obłoku gołąb w czerwonym szlafroku lśni jak granat". "Ferrum sanat". "Ignis sanat". Teraz otwiera się ściana salonów, w których zamknięte i to, co żywe i to, co strupieszałe. Otwiera się widok na przestrzeń zamkniętą głazem. W górze majaczy właśnie owa drewniana konstrukcja: krzyże?, szubienica? sztalugi? klatka orła?

"Ferrum sanat". "Ignis sanat". Bo ogniem i żelazem niszczyć trzeba to wszystko, co nie służy człowiekowi i co przeszkadza społeczeństwu. Ta część przedstawienia odciska się wyraziście w pamięci. Mimo kiepskiej u aktorów Teatru Narodowego umiejętności mówienia wiersza i prozy Norwida, mimo efekciarskie i drażniące w swoim namaszczeniu i powadze sięganie po mikrofony, mimo niemądre niezręczności w realizacji (rozłożenie na głosy satyry o sprzysiężeniu "przeciwko kilku myślom co nie nowe", dające miejsce niemądrej reakcji widowni!)

Części pierwszej, klarownej, poważnej słucha się z uwagą i nie gasnącym zainteresowaniem. Część drugą śledzi się z jeszcze większym zainteresowaniem, miejscami słucha z większym wzruszeniem. Bardzo piękna jest "Assunta" - świetny popis gry mimicznej Ewy Pokas. bardzo pięknej w tej roli. Z przyjemnością i wzruszeniem słucha się śpiewanego liryku "W Weronie" oraz dwu następnych pieśni. Ale więcej w tej części miejsc drażniących. Do nich zaliczyłabym: "Wieczór w pustkach" zbyt daleko odbiegający od stylu i nastroju przedstawienia (odbiegający inscenizacyjnie - nie tematycznie, i wbrew powszechnej opinii wcale nie tak ciekawy choreograficznie, raczej banalny), pieśni, których teksty ze względu na sens proszą się o wykonanie recytacyjne, a nie wokalne (choćby najpiękniejsze) oraz dramatyzowane partie w atelier, zwłaszcza scenę z panią Kalergis.

Poważny ton i subtelna inscenizacja wraca ku końcowi przedstawienia w goryczy pełnym wierszu "Coś ty Atenom zrobił Sokratesie". (Tu jeden raz - może dlatego, że na dalekim planie i dyskretnie przenoszony - mikrofon - nie przeszkadza, aktorzy śpiewają do niego po jednej zwrotce. Tymczasem na proscenium Henryk Machalica, do którego należały najbardziej osobiste wyznania poety, stoi "samotny i smutny", "królewskie mając milczenie". Kończy przedstawienie Adam Hanuszkiewicz mówiąc o szczęściu i rzeczach wiecznych: "Z rzeczy świata tego ostaną tylko dwie, dwie tylko: poezja i dobroć i więcej nic".

To przedstawienie w Teatrze Narodowym jest zwycięstwem poety i zwycięstwem teatru. Szkoda, że - w moim przynajmniej przekonaniu - zwycięstwem niepełnym. A tak by się chciało zwycięstwa pełnego, be pretensji o dykcję, o sposób wygłaszania Norwidowskich kwestii, o pamięciowe opanowanie tekstów, o manieryczne wykorzystanie mikrofonów, o zbytek inscenizacji, który gasi i tłumi słowo Norwida. Mimo to przedstawienie udowodniło bliskość myśli poety i jego poezji, jej aktualność problemową i umiejętność wyrażenia naszych niepokojów i niepokojów współczesnego nam humanisty, niejedną rzecz podsuwając jako niezbędny program działania dla przyszłości, ten wzgląd uważałabym, obok upowszechnienia poezji Norwida i spopularyzowania nazwiska poety niegdyś przez ten sam teatr odtrąconego, za najważniejszy. "Pamiętnik poety ogryzmolony i w siebie pochylon -obłędny" okazał się "jedno mieć na pieczy prosty spolny interes pospolitej rzeczy".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji