Czyim dzieckiem jest klon?
1.
W czerwcowym, poświęconym klonowaniu, numerze "Więzi" Piotr Wojciechowski pisze: "Pedagogika ekranu oswaja kolejne pokolenia z prawem nauki do eksperymentalnej swawoli; z zasadą, że będzie zrobione wszystko, co jest możliwe do zrobienia. Zakazy prawne, apele etyczne, uchwały korporacji uczonych - którymi próbują bronić się społeczności lokalne i międzynarodowe - są lekceważone, ignorowane i łamane najpierw na ekranie, co otwiera drogę do łamania ich w laboratoriach i ogłaszania tego w mediach do powszechnej akceptacji".
Rzeczywiście, film mający przecież taki wpływ na gust i masową wyobraźnię, a także ogromne możliwości popularyzacji zjawisk, wydaje się raczej oswajać miliony z bezmyślnością w korzystaniu z osiągnięć naukowych i brakiem nie tylko głębszej, ale jakiejkolwiek związanej z tym refleksji. Jak zauważył autor, dzieje się tak nie tylko w filmach klasy C - masowej produkcji zalewającej potem kina, wypożyczalnie i, co najważniejsze, kanały stacji telewizyjnych - ale także w obrazach takich twórców jak Spielberg czy Zemeckis, od których przecież mamy prawo wymagać więcej.
Infantylność filmów fantasy, science czy raczej już genetics fiction wydaje się groźna nie tylko z powodu ich brutalności i oswajanej w ten sposób przemocy; także z racji swobodnego, pozbawionego konsekwencji przekraczania wszystkich granic, w tym granic wynikających z ograniczeń ludzkiego gatunku.
W bujnie rozwiniętym i wspierającym produkcję filmową przemyśle gier komputerowych, zwróconym głównie do najmłodszych, najlepszym wyrazem tych tendencji jest możliwość wielokrotnego przeżycia, jaką otrzymują gracze. Jeśli akcja tego wymaga, bohaterowie gier mogą zostać zabici i ożyć ponownie wiele razy. Kto przypadkiem wejdzie dziś do dziecięcego pokoju, może usłyszeć - oprócz dobywającego się z komputera szczęku broni maszynowej - charakterystyczne pytanie o liczbę "żyć", warunkującą powodzenie w grze. Nawet dzieci są więc dobrze oswojone z transgresją, na tyle dobrze, że zabawa z udziałem klonów wydaje się kwestią czasu.
Lektura "Więzi", ale także dziennikarskich relacji, z jakimi spotykamy się w prasie codziennej, nasuwa co gorsza podejrzenia w stosunku do samych naukowców, w których rękach spoczywa przyszłość naszego gatunku. Co pewien czas jesteśmy przecież atakowani informacjami, że sklonowano już człowieka albo że stanie się tak w najbliższym czasie. Różne organizacje, na czele z amerykańską Clonaid, prowadzą prawdziwy wyścig w tej sprawie. Sensacyjność tych relacji, w połączeniu z brakiem wiarygodności prowadzących badania organizacji, budzą wątpliwość co do uczciwości i obiektywizmu samych badaczy, tym bardziej, że w sprawę zaangażowano wielkie pieniądze, które, w stosownym czasie, mogą okazać się decydującym argumentem.
Czytając o Włochu, doktorze Antinori, i Amerykaninie cypryjskiego pochodzenia, Zavosie, eksperymentujących w rzymskiej klinice pod bokiem Watykanu, którzy we wrześniu 2001 zerwali współpracę, rozpoczynając szalony wyścig o pierwszeństwo, trudno oprzeć się wrażeniu, że światem rządzą dzikie namiętności rodem z telewizyjnego serialu i że wpływ mediów na nasze życie zaznaczył się także upadkiem autorytetów naukowych.
Pozostaje prawo, które zmierza co prawda w kierunku zakazu eksperymentów z klonowaniem człowieka i jego części (klonowanie dzieli się na reprodukcyjne i terapeutyczne), ale zmierza powoli i krętą drogą. Kongres Stanów Zjednoczonych od wielu lat nie może uchwalić stosownej ustawy, bo choć dwukrotnie Izba Reprezentantów przegłosowała jej projekt, zakazujący wszelkich form klonowania, ustawa nie doczekała się zatwierdzenia przez Senat. Także kraje Unii Europejskiej są w tej kwestii podzielone. Badania przy użyciu embrionów i klonowanie terapeutyczne - mimo wewnętrznych protestów i nacisków Parlamentu Europejskiego - są dozwolone w Wielkiej Brytanii.
2.
Temat klonowania podjęła Caryl Churchill, znana brytyjska dramatopisarka, w sztuce zatytułowanej "Egzemplarz". Prapremiera odbyła się we wrześniu ubiegłego roku w londyńskim Royal Court, pod opieką Stephena Daldry'ego, reżysera słynnych "Godzin", jednego z tych dzieł sztuki filmowej, które pozwalają wierzyć, że film może fascynująco opowiadać o skomplikowanych problemach. W czerwcu 2003 doczekaliśmy się polskiej prapremiery "Egzemplarza" zrealizowanej przez Piotra Cieplaka w warszawskim Teatrze Powszechnym.
Poziom tej sztuki zdecydowanie odbiega zarówno od poziomu filmów o Robocopie, jak od sensacyjnej atmosfery stwarzanej przez media wokół klonowania. U progu nowego wieku Caryl Churchill - całkiem serio - zajmuje się egzystencjalnym problemem, jaki może przydarzyć się ludzkości już w tym stuleciu. Zastanawia się nad tym, co nastąpi, jeśli klonowanie reprodukcyjne okaże się możliwe i szeroko dostępne. Jakie to stworzy problemy i co stanie się wówczas z ludzkimi relacjami? Czy taka możliwość uszczęśliwi nasz gatunek, czy też przeciwnie - zagrozi jego jestestwu? Jak wpłynie to na ludzką tożsamość, która po raz pierwszy zostanie w taki sposób zagrożona? Czy oznacza to kres tradycyjnej psychologii?
Jednym słowem, autorka "Egzemplarza" podejmuje poważny dialog z tymi, którzy zechcą się nad tym zastanowić. Teatr inicjuje publiczną dyskusję przez przedstawienie na scenie hipotetycznej możliwości i uruchomienie wyobraźni widzów. Sztuka dydaktyczna, może nawet teatr obywatelski? Ciekawy jest sposób, w jaki Anglicy to robią.
3.
"Egzemplarz" traktuje o ludzkich relacjach, które klonowanie komplikuje i zmienia, nie odwracając jednak porządku świata. W tej nowatorskiej i wybiegającej naprzód sztuce dochodzi do głosu bardzo klasyczny nurt myślenia o rzeczywistości, przefiltrowany przez wrażliwość i osiągnięcia dwudziestowiecznego teatru, zwłaszcza przez ascezę dramatów Becketta. Otrzymujemy krótki, wręcz wydestylowany dialog, znaczeniowo jednak niezwykle zagęszczony, w którym padają tylko niezbędne słowa, a rzeczy najważniejsze dopowiedziane bywają milczeniem, spojrzeniem, zawieszeniem głosu. Sama egzystencja, opowiadana urywanymi kwestiami, niemalże w równoważnikach zdań, odsłania dramat człowieka, który okazał się nieprzygotowany, nie w porę dojrzały do ojcostwa i tylko dlatego poniósł druzgocącą klęskę. Los, fatum goni go i dogania, czyniąc postacią tragiczną, współczesnym królem Learem cierpiącym z powodu swych dzieci.
Kim właściwie jest Salter - główny bohater sztuki - sześćdziesięcioletni mężczyzna, ojciec dwóch Bernardów i Michaela Blacka?
Człowiekiem, który nie sprostał swemu ojcostwu i powierzył jedynego syna opiece społecznej, a zarazem - chcąc dać sobie drugą szansę - zdecydował się na jego sklonowanie i wychowywał nowego Bernarda z prawdziwym oddaniem. Winowajcą, który postąpił tak w tajemnicy i widując się z dwoma dorosłymi już synami, zmuszony jest kłamać przed jednym i przed drugim. Osobą, która - aby odwrócić uwagę synów od prawdziwego winowajcy - proponuje wytoczenie procesu lekarzom, którzy spreparowali więcej klonów niż opiewała umowa. W końcu bezradnym świadkiem tragicznych zdarzeń, jakie z tego wszystkiego wynikną.
Jeśli wsłuchać się w to, co mówią bohaterowie, odkryjemy, że w młodości Salter nadużywał alkoholu i narkotyków, w związku z czym dzieciństwo starszego Bernarda było koszmarem. Wszystko wskazuje również na to, że samobójstwo żony nastąpiło z winy Saltera, co niewątpliwie pogorszyło tylko jego stan. Złą passę przerwała najprawdopodobniej dopiero terapia i Salter, co zrozumiałe, zapragnął zacząć wszystko od początku: osiągnąć rodzinny sukces i uciec w ten sposób przed poczuciem winy.
Gdyby klonowanie było niemożliwe, zapewne ożeniłby się po raz drugi i zdecydował na dziecko, mógłby też wybrać adopcję albo zaryzykować ponowne spotkanie z synem. Ponieważ jednak istniała ta cudowna możliwość, Salter zrezygnował z - trudnego po jego przejściach - związku z kobietą, uciekł też przed dzieckiem przypominającym mu o własnych błędach. W zamian poświęcił się wychowaniu drugiego Bernarda. Tym razem bardzo się starał i osiągnął sukces, zwłaszcza że była to wprost wymarzona sytuacja: młodszy Bernard nie wiedział przecież nic o jego ciemnej przeszłości.
Niewątpliwie największym błędem Saltera było brutalnie przedmiotowe potraktowanie własnego dziecka: sklonowanie syna i jednoczesne pozbycie się go. Oba fakty zostały w sztuce połączone, uruchamiając zresztą, niczym w tragedii antycznej, mechanizm samozagłady, który unicestwia jej bohaterów. W ostatnich partiach tekstu Salter wypowiada znamienne zdanie: "Oddając go, nie miałem poczucia, że go tracę, bo miałem drugą szansę". Ta szansa pozwoliła bohaterowi zrealizować drugie życie, a zarazem uniknąć odpowiedzialności za to, co już się stało. Oszukać los. Nie na zawsze jednak. Okazała się bowiem pułapką, jak każda ucieczka przed sobą.
4.
Jeśli więc jest coś prawdziwie przerażającego i nieludzkiego w życiu Saltera, to te chwile, kiedy siedzi odurzony w swoim pokoju, mając za ścianą kilkuletnie dziecko, a w jego głowie zaczyna świtać myśl, że może mieć przecież drugą szansę. Tylko ciężka nałogowa choroba mogła podsunąć mu taki pomysł. Caryl Churchill pokazuje tu jednak, jakim manipulacjom mogą podlegać tego typu decyzje, jak trudna, skomplikowana i wieloznaczna bywa nasza egzystencja. Ile spraw chcemy ukryć przed innymi, skoro chcemy je ukryć nawet przed sobą. Jak poczucie winy ściga nas, decydując o naszych wyborach. I jak niebezpieczne może okazać się powierzanie ludziom nowej możliwości powoływania do życia innych, skoro mają duże trudności z wypełnianiem swoich tradycyjnych obowiązków.
Jednocześnie wizyta Michaela Blacka, reprezentującego tu sklonowanych nielegalnie, pokazuje inną stronę zagadnienia. Oto wreszcie pierwszy w tej sztuce szczęśliwy człowiek, który założył rodzinę, kocha swoją żonę i ma z nią trójkę dzieci. W dodatku okazuje się miły i łatwo nawiązuje kontakt z innymi. Natomiast absolutny brak jakiejkolwiek więzi z ojcem - jest to ich pierwsze spotkanie - najwyraźniej świetnie mu zrobił. Lubi swoje życie i akceptuje świat, nie ma obciążeń, w jakie wyposażył swoje dzieci Salter.
Można więc być szczęśliwym klonem? Najwyraźniej tak, jeśli trafi się na dobrych opiekunów. Ale i tu rodzą się wątpliwości: szczęście Michaela wydaje się zbyt łatwe. Czy własna rodzina nie jest dla niego ucieczką przed światem zewnętrznym? A może jego dobre samopoczucie wynika po trosze z bezmyślności? Nie umie też opowiedzieć o sobie niczego bardziej osobistego, co zdradza kłopoty z tożsamością. Autorka daje do zrozumienia, że klonowanie może nieść i takie niebezpieczeństwa. Produkowanie ludzi pozbawionych korzeni, sympatycznych i bezrefleksyjnych zarazem. Takich, którzy bezpieczniej czują się w tłumie i z łatwością przystają na propozycje innych.
Ale sztuka Caryl Churchill to zarazem egzystencjalna rozprawa o ojcostwie i synostwie, o skomplikowanej i wrażliwej tkance rodzinnych relacji, o konsekwencjach dokonywanych wyborów. O tym wreszcie, że od rodziny i wzajemnego kształtowania się w niej nie uciekniemy nawet w dwudziestym pierwszym wieku, i to bez względu na to, czy okaże się on wiekiem klonowania. Jest to zarazem mimowolny portret współczesnej rodziny, obraz jej kryzysu, a właściwie rozpadu.
Świadectwo rewolucyjnych zmian, jakie zachodzą w tej sferze. Cóż jednak zrobić, skoro wszystkie udogodnienia, jakie podsuwa nasza dynamicznie rozwijająca się cywilizacja, cały kierunek jej rozwoju, zdają się zwracać przeciwko niej. Bez względu jednak na to, jaka jest współczesna rodzina, ktoś w niej przekazuje życie i - w jakiejś formie - podejmuje się nad nim opieki.
"Egzemplarz" przekonuje na pewno o jednym: o roli i potrzebie wychowania. Caryl Churchill przedstawia trzech synów Saltera, którzy co prawda wyglądają tak samo, jako że wyposażeni zostali w ten sam materiał genetyczny, ale mentalnie są zupełnie inni. Różnice powstały w wyniku odmiennego wychowania, innego otoczenia, z jakim mieli kontakt i, co za tym idzie, różnych doświadczeń osobowych. Są bardzo duże: od starszego, nieco psychopatycznego Bernarda do może przesadnie otwartego na świat Michaela.
Nie można niestety odłożyć swego ojcostwa, przesunąć go w czasie. Jeżeli z jakiś względów okażemy się nieprzygotowani, skutki będą nieodwracalne. To jedna z najbardziej druzgocących obserwacji tej dydaktycznej sztuki, w której postać ojca zdominowała postaci synów, aby bardziej widoczne stały się skutki jego działania. Dla szczęścia i powodzenia naszych dzieci decydujące znaczenie ma więc to, co zrobimy ze sobą zanim zostaniemy rodzicami. A skoro tak pojęcie odpowiedzialności za innych w rodzinie ulega wyraźnemu poszerzeniu i pogłębieniu. Nie zdołamy też niczego ukryć przed dziećmi, zdaje się mówić Churchill, relacja jest zbyt bliska, aby to było możliwe.
Przekazywanie życia - owo tchnienie, które Michał Anioł uwiecznił w Kaplicy Sykstyńskiej - nie wydaje się więc, w świetle obserwacji autorki, prostą sprawą. Uwzględniając kontekst społeczny jest to, jakby powiedział poeta, wielka, zbiorowa odpowiedzialność. Z całą pewnością nie ogranicza się ona do zapewnienia warunków do bytu i rozwoju; wymaga kontaktu i ciągłości w czasie. Ojcostwo, czy w ogóle rodzicielstwo, jest bardzo energetyczną i długotrwałą inwestycją w drugą osobę.
Kim właściwie jest ojciec, zdaje się pytać autorka. Tym, który wychowuje, czy osobą, która daje materiał genetyczny? Pytanie - wobec doświadczeń współczesności - tylko pozornie naiwne. Wizyta Michaela, o którego istnieniu Salter nie miał pojęcia, którego biografia w żaden sposób nie skrzyżowała się dotąd z jego biografią, nie jest spotkaniem z synem. O tym, czy jest się czyimś ojcem, decyduje podjęcie odpowiedzialności i kontakt emocjonalny, a nie - skądinąd ważny fakt - pojawienia się na świecie kogoś z częścią tych samych genów.
5.
Nawet jeżeli klonowanie okazałoby się możliwe - zdaje się mówić autorka - a w przyszłości szeroko dostępne jako usługa dla ludności, postawi przed nami raczej nowe trudności niż przyniesie nowe ułatwienia. Może, jak wszystko dookoła, stać się przedmiotem manipulacji, bo taka jest ludzka natura. Może być środkiem, którego chwytać się będą tonący dorośli, pragnący w ten sposób
ratować swoje życie. Ich motywy nie muszą wynikać z najgorszych pobudek, wystarczy, że będą wypływać z niedostosowania czy uzależnienia, a los sklonowanych dzieci może okazać się gorszy niż dzieciństwo młodszego Bernarda.
Caryl Churchill ostrzega też, że nie wszyscy dorośli i nie w każdym momencie życia potrafią być rodzicami. Przypomina o kryzysie współczesnej rodziny i o tym, że to raczej ona potrzebuje pomocy. A poza tym - dodaje - sklonowani będą mieć nieco inne poczucie tożsamości, nowe problemy i kłopoty, z którymi jak dotychczas nie umiemy sobie radzić, tak zresztą jak i z własnymi.
"Egzemplarz" to kubeł zimnej wody na głowy tych, którzy bez strachu i zahamowań chcą przekraczać wszelkie granice. Ostrzeżenie przed brakiem jakiejkolwiek, zwłaszcza społecznej wyobraźni. Mobilizując świetny warsztat, talent i dramaturgiczne doświadczenie, Caryl Churchill stara się opowiedzieć o współczesnym świecie, a jednocześnie uniknąć kiczu. Jest to już - wskutek ekspansji mediów i ich wpływu na nasze życie - coraz trudniejsze zadanie. Dopiero mechanizm tragedii antycznej w połączeniu ze współczesną formą środków wyrazu, spiętrzeniem i komplikacją fabuły oraz dydaktycznym charakterem całości pozwolił jej ocalić bohaterów przed zwykłą śmiesznością. Niełatwo jest bowiem znaleźć odpowiednią formę, by mówić serio jednocześnie o klonowaniu, rodzinie i odpowiedzialności.
Autorka zdaje sobie sprawę, że unifikacja naszego świata coraz bardziej rozmywa to pojęcie. Podlegamy stałej, często niezauważanej przez nas presji, która sprawia - i będzie sprawiać coraz bardziej - że nasze poglądy, marzenia i decyzje ulegają ujednoliceniu. W tym sensie w coraz mniejszym stopniu to my dokonujemy wyboru, w coraz większym stopniu robią to za nas inni. Taka też przygoda zdarzyła się bohaterowi tej sztuki. Podjął decyzję, jaką mu zasugerowano, wybrał to, co w świetle rozmaitych dróg na skróty, udogodnień i innowacji, jakie oferuje współczesny świat, zdawało mu się wygodnym rozwiązaniem. Pomyślał o życiu czysto mechanicznie, pomyślał, że można cofnąć to, co się nie udało, i rozpocząć jeszcze raz w tym samym punkcie wyjścia. Podobnie jak dzisiejsze dzieci, przyzwyczajone, że w grze komputerowej mają kilka "żyć".
Niegdyś, by poprawić ludzki los, Prometeusz musiał wydzierać bogom ich tajemnice okupując to własnym cierpieniem; Faust zaprzedał duszę diabłu, skazując się na wieczne potępienie, aby przeżyć życie jeszcze raz i powtórzyć swoją młodość. Salter zresztą przypomina bardzo Fausta w swoim zachwycie nad doskonałością klonowanego dziecka. Każdy z mitycznych bohaterów zapłacił jednak ogromną cenę za swoje marzenia. My, być może, będziemy mogli kupić je po prostu w klinice.
Zwraca to uwagę na inną groźną skłonność naszej epoki: wyeliminowanie z naszego życia tajemnicy i kwestii metafizycznych. To, co niegdyś stanowiło pole gry między człowiekiem a Bogiem, stanowiąc zresztą wielką ludzką szansę, ale i wielkie ryzyko, zostało sprowadzone do transakcji handlowej, wymiany kupno-sprzedaż. Uprościło się i strywializowało zarazem. Pozbawia to nas możliwości przeżycia własnej ludzkiej przygody na właściwym poziomie, w sporze z kimś, kto (czymś, co) nadaje inny, ale jakże ważny wymiar naszej egzystencji.
6.
Jeśli rację miał Voltaire, twierdząc, że gdyby nie było Boga, należałoby Go wymyślić, to poniekąd na tej płaszczyźnie refleksja autorki "Egzemplarza" spotyka się z osobą reżysera polskiej prapremiery tej sztuki. Podobnie jak kilku wybitnych angielskich dramatopisarzy, Caryl Churchill od lat przyznaje się do radykalnie lewicowych poglądów, co w jej ojczyźnie oznacza przede wszystkim krytykę zadowolonego z siebie, konsumpcyjnego społeczeństwa i sztuki, która utrzymuje je w tym przekonaniu zamiast wstrząsnąć podstawami jego świata. Piotr Cieplak przybywa z drugiej strony, chrześcijański rodowód widać prawie w każdym jego spektaklu, i to nie jako zewnętrzną etykietkę, ale (jako) źródło inspiracji. Wyrażona w "Egzemplarzu" krytyka współczesnej cywilizacji stała się płaszczyzną ich spotkania.
Reżyser sadowi aktorów na kanapie. Jest to jedyny element scenografii, poza światłem i, rzecz jasna, kostiumami. Małą scenę Teatru Powszechnego prawie w całości zajmuje więc skórzana, jakby od wielu lat używana kanapa, z wytarciami i wysiedzeniami, taka, na której odbyto już wiele rozmów. Kanapa rodem z salonu czy gabinetu ojca, na jakiej sadowimy się i my, odwiedzając rodziców.
Aktorzy ubrani są w codzienne uniformy: ojciec nosi spodnie, koszulę i marynarkę, nie jest to jednak garnitur; synowie - dżinsy, t-shirt i płócienną kurtkę. Ta rama scenograficzna i kostiumowa podkreśla rodzinne wątki tekstu i niejako oswaja go, zmniejszając dystans między sceną a widownią. Wskazuje też na pokrewieństwa tekstu z doświadczeniami widzów, którzy wyglądają tak samo jak sceniczni bohaterowie. Można bowiem posadzić aktorów na krzesłach i na dużej scenie, tak jak to dzieje się w londyńskim przedstawieniu, i uzyskać beckettowski efekt: rzecz dzieje się wówczas w bliżej nieokreślonej przestrzeni, co podkreśla filozoficzność i umowność całości.
Pozostając przy ascetycznym charakterze sztuki i nie rozbudowując inscenizacji, Cieplak bardzo poważnie, niemal z pietyzmem podchodzi też do samego tekstu. Tak zresztą, jak i grający w dużym skupieniu aktorzy. Władysław Kowalski bardzo broni racji swego bohatera, nadając tej postaci ciepły, ludzki wymiar, a zarazem nie popadając w rodzajowość. Jego Salter to powściągliwy, pełen kultury i zrozumienia dla innych człowiek, który w wieku dojrzałym robi wszystko, by utrzymać kontakt ze swymi dziećmi. Swoją interpretacją aktor przekonuje polskich widzów, że każdemu może zdarzyć się taka historia. Ta rola robi wrażenie, bo Kowalski w pełni wygrywa jej dramatyzm, a jednocześnie pozostaje poniekąd w cieniu, nie koncentrując uwagi widza wyłącznie na własnej osobie.
Cezary Kosiński ma bardzo ciekawe, ale zarazem niezwykle trudne zadanie zagrania trzech postaci w ciągu niespełna godziny, bo tyle trwa spektakl, mając na zmianę wizerunku kilka sekund i nie korzystając z żadnych rekwizytów. Jego zadanie polega więc na odpowiednim wygraniu wszystkich różnic. Jest świetny zarówno jako Michael, jak i starszy Bernard. Obie postaci są zindywidualizowane, wyraźnie też różnią się między sobą. Gorzej z młodszym Bernardem, który wydaje się nieco podobny do starszego, ale jest to też, po części, właściwość samego tekstu. Młodszy Bernard nie został bowiem tak wyraźnie określony charakterologicznie przez autorkę jak pozostali synowie, mimo że dobitnie wyraża w sztuce swoje racje.
Wydaje się, że sceniczny "Egzemplarz" ma przede wszystkim oswoić widzów z takim rodzajem dyskursu, jaki zaproponowała Caryl Churchill. Polakom bowiem obcy jest zwyczaj zastanawiania się akurat w teatrze nad problemami natury etyczno-naukowej, do tego służą im szacowne periodyki. Poza tym problematyka klonowania brzmi w naszym kraju wciąż abstrakcyjnie. W ojczyźnie autorki, gdzie sklonowano owcę Dolly i gdzie prowadzi się badania nad klonowaniem ludzkich organów, "Egzemplarz" porusza żywy społecznie problem. Zapewne dlatego reżyser i aktorzy z Teatru Powszechnego wyraźnie starają się (jednak) wydobyć ludzki ton tej historii, uwiarygodnić ją w oczach widzów; uwypuklić rodzinną tragedię, kwestię odpowiedzialności za podjęte decyzje i sprawy wychowania. To, co bliskie jest naszemu doświadczeniu. Istotny wydaje się tu jednak sam wybór tekstu, oraz fakt, że sztukę tę wprowadził na polski afisz akurat Teatr im. Zygmunta Hubnera - i Piotr Cieplak.
Historia Saltera jest historią współczesnego Everymana, kogoś kto w dużym stopniu jest tworem otaczającego świata. Caryl Churchill świetnie wie, że u podłoża opowiedzianej przez nią historii tkwi siła, z jaką współczesny świat narzuca nam nasze przekonania. Kto wie czy największą winą jej bohatera nie jest przypadkiem fakt, że zbyt często oglądał telewizję i ani się spostrzegł, kiedy znalazł się w Matrixie, czyli w rzeczywistości, w której wszystko może się zdarzyć i w której - tak naprawdę - mamy coraz mniejszy wpływ na własne decyzje.