Artykuły

Udana próba teatralizacji horroru

Choć powieść grozy dawno wyszła z mody, nadal lubujemy się w strasznościach. Boimy się, ale chcemy się bać jeszcze, bar­dziej, i z upodobaniem wraca­my do królestwa Frankensteina, oddajemy się wszechwładzy Draculi i wilkołaczym knowaniom. Silną potrzebę mocnych wrażeń zaspokajało i nadal zaspokaja kino będące bodaj od początku swego istnienia doskonałym me­dium grozy. Z biegiem lat za­częło ono dysponować coraz bar­dziej wyrafinowanymi środkami wyrazu, które uplastyczniały niesamowite obrazy i potęgowa­ły dreszcz emocji. Zaakceptowa­liśmy kinowy monopol na horror i wyjątkowa w Polsce próba uteatralnienia tego gatunku miała prawo budzić podejrzenia co do ostatecznego efektu takiego przedsięwzięcia.

Ze scenicznym horrorem zmie­rzył się, a przede wszystkim do­skonale się nim zabawił Marek Mokrowiecki adaptując w Tea­trze im. Juliana Tuwima w Ło­dzi powstałą w 1897 roku po­wieść Brama Stockera pt. "Dracula". Dziełko to napisane zosta­ło w formie dramatycznego dziennika osób, które zetknęły się z diabelską działalnością słynnego hospodara wołoskiego Vlada IV. Zasłynął on w górach Transylwanii jako morderca co najmniej stu tysięcy ludzi i obwołany został księciem wampi­rów.

Zgrabnie zarysowana fabuła staje się pretekstem do ukazania dwu światów: dobrej, starej, rządzonej racjonalnymi prawami Anglii oraz ojczyzny hrabiego Draculi - Transylwanii - kró­lestwa satanicznej wszechwładzy. Tamże przybywa Jonatan, by z hrabią Draculą załatwić formal­ności prawne związane z naby­ciem przez niego posiadłości w Anglii. Młodzieniec, oczekująca na jego powrót do Anglii narze­czona Mini i inne osoby stają się obiektem krwiożerczych po­żądań wampira.

Przez cały czas nie ustają pró­by ratowania ofiar Draculi i ujęcia jego samego. Grupie zde­cydowanych na wszystko an­gielskich śmiałków przewodzi Profesor von Helsing. Finał jest zwycięstwem przebiegłości sza­tana: z wielkiej drewnianej skrzyni, w której na naszych oczach ukrył się Dracula, wyska­kuje triumfalnie on - uosobie­nie zła - którym okazuje się... Profesor.

Mokrowiecki znalazł znakomi­tą formułę teatralizacji horroru. Choć teoretycznie mógł konku­rować z widowiskowością kina używając dostępnych dziś i w teatrze środków zwiększających wizualną efektowność, to jednak zrezygnował z tego proponując przemyślnie utkany, inteligentny pastisz powieści grozy. Użyty on został nie tylko jako chwyt for­malny, lecz także stał się zabie­giem kształtującym sens całego przedstawienia. Pastiszem był już podstawowy zamysł skonstruowa­nia fabuły wokół konsekwentnie utrzymanej gry przeciwieństw: wyspiarskiej trzeźwości i wam­pirzej metafizyki: Świat angiel­skiego bon tonu, eleganckiej powściągliwości, precyzyjnej re­toryki i niezachwianej wiary w fair play raz po raz zderza się ze zmysłowym sykiem wampi­rzyc i wilkołaczym jękiem.

Ten zamysł sceniczny realizo­wany jest w serii przezabaw­nych, pełnych wdzięku i humo­ru pomysłów, takich jak wspa­niała scena transfuzji krwi z ciała angielskiego arystokraty, krwi, którą pod postacią błękitnej wstęgi z namaszczeniem przetacza szarlatański Profesor, aplikowanie warkocza czosnku jako niezawodnego leku na odegnanie diabelskich mocy, czy pojawienie się dwu zakonnic, których welony udrapowane są w kształcie wampirzych zębów. Wszyscy aktorzy świetnie od­najdują się w tej naprzemiennej parodii zmysłów i pragmatyczności. Z wyczuciem operują poe­tyką subtelnego pastiszu nie po­padając w komedianckie szarżo­wanie. Czystość i czytelność re­żyserskiego zabiegu podkreślają oszczędna scenografia i kostiu­my. Z wyjątkiem bieli kitlów domniemanych lekarzy wszyst­kie pozostałe kostiumy są czar­ne, podobnie jak olbrzymia, po­krywająca deski sceny materia, pod którą tarzają się zmysłowe wampirzyce.

Trzeba też wspomnieć o mu­zyce. To ostry, heavy-metalowy, ogłuszający ton w chwilach sus­pensu czy finałowego triumfu, lub w pozostałych momentach zawodząco-jęcząca, urywana nu­ta znakomicie współgrająca z groteskowym wydźwiękiem ca­łości.

Choć Mokrowiecki zapewnił nam przede wszystkim pyszną zabawę, to jednak łódzkie przed­stawienie wydaje się czymś wię­cej niż tylko pełnym uroku pas­tiszem kinowego horroru,. Finał widowiska - zdemaskowanie Draculi w osobie darzonego pow­szechnym szacunkiem Profeso­ra Helsinga - przydaje spekta­klowi atrybutu filozoficznej przypowiastki o przewrotności i dwulicowości ludzkiej natury.

I jeszcze jedno. Kiedy wszyscy ze sceny puszczają do nas oko, tylko jeden Dracula niczego nie udaje. Jest outsiderem i nie na­leży do żadnego z dwu światów. Nie mieści się w ramach wys­piarskiego racjonalizmu, ale też nie w samym pragnieniu krwiożerczości zamyka się jego dusza. W przeciwieństwie do kinowych potworów Dracula Mokrowieckiego jest czymś więcej niż bu­dzącym strach wampirem. Tam­ci byli strasznie, ale prymitywnie jednoznaczni. Żądali krwi i dla­tego wszyscy się ich bali. Łódz­ki Dracula prawie wcale nie jest pokazywany w aktach okru­cieństw. Ofiary padają głównie z rąk poddanych mu ludzi. On tylko jest. Nie przystając do żad­nego świata dokonuje dzieła zniszczenia w majestacie samot­ności i w jakiejś smutnej powa­dze. Będąc kwintesencją zła sta­je się panem dusz, ale ta potę­ga nie czyni go szczęśliwym. W swym wielkim czarnym płaszczu co noc powiększając armię od­danych mu sojuszników jest jak­by zdumiony łatwością, z jaką spełnia swoją sataniczną misję. Obok zabawnej parodii wilkołaczych jęków i diabelskiego chichotu łódzki spektakl może proponować głębsze przesłanie. Jest nim refleksja nad wszechobecnością zła, którego potęga wykracza daleko poza granicę Transylwanii i władzę jej le­gendarnego okrutnika.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji