Artykuły

Popularność to krępująca sprawa

- Aktorstwo to ciężki zawód. Pamiętam, że jako młody aktor po zejściu ze sceny potrafiłem wyżąć z koszuli pół szklanki potu. Ale z drugiej strony to zawód piękny i wciągający - mówi JAN KOBUSZEWSKI

"Trzeba znać swoją wartość. Ale niewiele ona znaczy, jeśli się nie wie, że najważniejszą rzeczą w naszym zawodzie jest powołanie". 0 tym, co gra w duszy "Kobusza", o miłości do teatru i wielkiej wsypie, z wybitnym aktorem Janem Kobuszewskim rozmawia Ryszarda Wojciechowska

Za chwilę pojawi się Pan na scenie, w spektaklu jubileuszowym "Dusza Kobusza". Trema trzyma?

- Proszę pani, trema to nieodłączny towarzysz życia aktorskiego. Kiedy człowiek jest młody, to bywa niesłychanie napalony na granie. I myśli sobie - jakoś to będzie. Ale potem, kiedy już publiczność zaczyna wymagać, to trema staje się coraz większa. Żeby tej publiczności, która jest surowym egzaminatorem, nie zawieść.

Zdarzyło się Panu zapomnieć tekstu? Przeżyć tę pustkę w głowie i strach - co teraz będzie?

- Nieraz się to zdarza. I nie zależy od stanu fizycznego czy samopoczucia. Nie wiem, na czym to polega. Pamiętam jedną ze sztuk George'a Bernarda Showa. Grałem w niej generała. Przez cały trzeci akt mój bohater miał prowadzić śledztwo. I kiedy wszedłem na scenę, we łbie nagle zrobiła się pustka. Chociaż sztuka była już grana kilkadziesiąt razy i tekst miałem wykuty na blachę. Ale pustka była tak wielka, że mogłem tylko do grającego ze mną kolegi powiedzieć jedno: - Majorze, proszę prowadzić śledztwo za mnie. Tym majorem był Janusz Zakrzeński, niestety zginął w katastrofie smoleńskiej. Zwrócił się do mnie moim tekstem. Po kilku zdaniach przypomniała mi się reszta i przejąłem śledztwo na scenie. Ale co się wtedy stało? Nie wiem do dziś.

A największa wsypa?

- Nagrał ją nawet mój kolega. Byliśmy w Paryżu. Śpiewałem tam piosenkę, której nie lubiłem. I po pierwszej zwrotce straciłem wątek. Zacząłem improwizować. Śpiewać własnym tekstem. Nawet był rym, tylko całość była bez sensu. Ale jakoś wybrnąłem.

Mówią, że aktorstwo człowieka wypala. Ale patrząc na Pana, mogłabym powiedzieć, że raczej konserwuje. 56 lat na scenie...

- Oj nie, aktorstwo to ciężki zawód. Pamiętam, że jako młody aktor po zejściu ze sceny potrafiłem wyżąć z koszuli pół szklanki potu. Ale z drugiej strony to zawód piękny i wciągający. I nie chodzi o popularność.

A o co?

- O powołanie, o miłość do publiczności.

Aktor charakterystyczny z talentem komediowym to Pana wizytówka.

- Aktorem charakterystycznym byłem od zawsze, chociaż przez pierwsze dziesięć lat z komedią miałem niewiele wspólnego. Grywałem role charakterystyczne, ale dramatyczne. Dopiero telewizja powołała mnie do komediowego "życia". Głównym winowajcą był Dudek Dziewoński. Do kabaretu wciągnął mnie wbrew mojej woli. Bardzo się opierałem, protestowałem. Komedia to piękny i szlachetny gatunek, ale tylko wtedy, kiedy coś ze sobą niesie. Wańkowicz nazywał to smrodkiem dydaktycznym.

Co gra dzisiaj w duszy "Kobusza"?

- Koledzy uważają mnie za uczciwego i prawego człowieka. Każdy ma swoje wady, do których się nie przyznaje. Ja powiem pani tylko o jednej - lenistwo. Nie żyję po to, żeby pracować. Tylko pracuję po to, żeby żyć. Ale swoją pracę traktuję, mam nadzieję, uczciwie. I to w mojej duszy gra.

Nie przepada Pan za filmem. Przynajmniej za głównymi rolami. Nazywają Pana mistrzem drugiego planu...

- Uwielbiam kino, ale jako widz. Praca na planie filmowym nigdy mi nie odpowiadała. Nie można wziąć odpowiedzialności za to, co się robi. Nawet jeśli się dobrze zagra, kiedy się człowiekowi wydaje, że dał z siebie wszystko, to są jeszcze inni - reżyser, montażyści. Czasami się napracujesz, a film jest do kitu. To mnie zrażało. Odrzucałem więc duże role, a brałem epizody. Ale główna rola w teatrze? - z największą przyjemnością.

I potem Pan nie żałował, że odrzucił jakąś rolę?

- Długo mnie namawiano na "Przygodę pana Kleksa". Tę rolę zagrał potem Piotruś Fronczewski, zresztą z wielkim powodzeniem. Ja sobie nie wyobrażam tej harówki na planie, wstawania o piątej rano, bezczynnych godzin czekania. To dla mnie zbyt ciężka praca.

Ale ze Stanisławem Bareja umówiliście się panowie, że Pan zagra epizod w każdym jego filmie.

- Staszka poznałem, kiedy był jeszcze studentem szkoły filmowej. Spotkaliśmy się na plenerze w Łagowie. Zaprzyjaźniliśmy się. Dobrze się rozumieliśmy. Mieliśmy podobne poczucie humoru. Staszek dzwonił do mnie i mówił: - Trzy, najwyżej cztery dni. A ja mu zawsze odpowiadałem: - Trzy, cztery dni, z wielką przyjemnością. W każdym jego filmie miałem swój epizodzik. To była nasza tradycja.

W życiu też Pan lubi być na drugim planie. Chociaż jest Pan aktorem rozpoznawalnym, to jednak z dala od błysku fleszy.

- Popularność to bardzo krępująca sprawa.

Wężykiem, wężykiem trzeba to podkreślić...

- Tak, nieskromnie powiem, że jestem skromnym człowiekiem. Te zaszczyty, związane z popularnością, bardzo mnie krępują. Jest tylko jedna rzecz, z której się cieszę. Kiedy mnie ludzie na ulicy mijają, uśmiechają się i mówią: - Dzień dobry, panie Janku. Taki uśmiech to dla aktora największa nagroda. Za to serdecznie dziękuję.

Wykorzystał Pan swoją popularność i sympatię ludzi do bardzo szczytnego celu, jakim była kampania przeciwko nowotworom.

- Sam przez to przeszedłem, ale nie chcę o tym mówić. Bardzo ciężko z chorobą walczyłem i życie zawdzięczam moim przyjaciołom, lekarzom. Za uratowanie chciałem się odwdzięczyć i stąd udział w kampanii. Ja już po operacji żyję 26 lat. To kawał czasu. Więc moim obowiązkiem jest nieść ludziom nadzieję. Jestem w końcu żywym przykładem.

Czuł Pan, że ktoś nad Panem czuwa?

- Jestem człowiekiem wierzącym i z całą pewnością wiem, że ktoś nade mną tam czuwa. Moja mama powtarzała: - Słuchaj, modlę się o bojaźń boską i przyjaźń ludzką dla ciebie. I chyba to wymodliła.

Dla wielu jest Pan ikoną polskiego humoru.

- Zawdzięczam to tylko autorom, bo sam nie piszę tekstów kabaretowych. Miałem szczęście mieć coś wspólnego ze Staszkiem Tymem, Wojtkiem Młynarskim, Marysią Czubaszek, z ludźmi, którzy pisali świetnie i zabawnie. Ja tylko starałem się jak najlepiej przyłożyć do tekstu.

Pan ma swoją ulubioną piosenkę?

- Nie, zbyt dużo piosenek nagrałem. Zgłosił się do mnie pan z informacją, że ma nagrane piosenki, które śpiewałem tylko w telewizji. I okazało się, że to ponad 200 sztuk. Czasami słyszę jakąś piosenkę w radiu i myślę sobie: - Cholera, jaki ktoś ma podobny do mojego głos. I dopiero zdanie, że śpiewał Jan Kobuszewski upewnia mnie, że to rzeczywiście ja.

Mówi Pan, że gwiazdorstwo to przereklamowana sprawa i że ten zawód należy wykonywać z wielką pokorą i służebnością. Młodzi aktorzy chyba nie bardzo wiedzą, o czym Pan mówi.

- Trzeba znać swoją wartość. Ale niewiele ona znaczy, jeśli się nie wie, że najważniejszą rzeczą w naszym zawodzie jest powołanie. To się może robi trochę dla siebie, ale przede wszystkim dla publiczności. A gwiazdorstwo? Mnie ono na pewno nie odpowiada.

Śledzi Pan te spory wokół aktorów, którzy odmawiają zagrania roli? Czy jest Pan od tego z daleka?

- Jestem z daleka, chociaż rozumiem kolegów. Każdy z nas ma prawo rolę przyjąć albo nie. I to z rozmaitych względów - artystycznych, politycznych czy ludzkich. Marian Opania miał absolutne prawo do tego, żeby powiedzieć: nie.

Kazimierz Dejmek mówił, że aktor jest od grania, a d... wiadomo od czego.

- Ja się z Kaziem Dejmkiem nie zgadzam. Bo oprócz tego, że aktor jest od grania, to jest także obywatelem Najjaśniejszej Rzeczypospolitej i ma prawo jak każdy obywatel mieć własne poglądy na sprawy społeczne czy polityczne, na aktorskie, na prowadzenia teatru czy na repertuar teatralny.

A jak będą wyglądały u Pana święta?

- W gronie rodzinnym. A rodzinę mam dużą - żonę, córkę, dwoje wnuków. Ale są też siostrzeńcy, siostrzenice, ich dzieci. Wszyscy spotykamy się u mojego chrzestnego syna, siostrzeńca, świetnego lekarza, w domu na Saskiej Kępie. To dom rodzinny Kobuszewskich, w którym ja także się wychowałem. Dom pełen wspomnień, nie tylko świątecznych.

Jan Kobuszewski, rocznik 1934, rozśmiesza kolejne pokolenia Polaków. Robi to z klasą i charyzmą.

Kobuszewski to wybitny polski aktor filmowy, telewizyjny i teatralny. W1956 roku ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie i wtedy też zadebiutował na scenie teatralnej. Występował w teatrach: Młodej Warszawy. Narodowym, Polskim w Warszawie i Nowym w Łodzi. Na dłużej związał się z warszawskim Teatrem Kwadrat, w którym wystąpił m.in. w "Rodzinie" A. Słomczyńskiego (1981), "Znajomym z Fiesole" B. Winawera (1982). Znany jest z występów telewizyjnych i estradowych - był związany z kabaretami Dudek, ZAKR oraz Kabaretem Starszych Panów.

Zajmuje się również reżyserią. O jego młodości możemy przeczytać w książce "Humor w genach", napisanej przez jego siostrę Hannę Zborowską W 2008 ukazał się wywiad-rzeka, przeprowadzony przez Roberta Mirosława Łukaszuka, zatytułowany "Jan Kobuszewski. Patrzę w przyszłość (i przeszłość) z uśmiechem i radością".

(ryp)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji