Musical nie do skopiowania
Z Wojciechem Kościelniakiem, dyrektorem Teatru Muzycznego we Wrocławiu, o reżyserowanych przez niego musicalach, rozmawia Sylwia Borowska.
- Skąd bierze się przekonanie, że w Polsce nie można zrobić dobrego musicalu?
- Być może stąd, że mało kto łączy w sobie trzy umiejętności: dobrze gra, dobrze śpiewa i równie dobrze tańczy.
- I wciąż oglądamy siermiężne wersje zachodnich hitów.
- A dlaczego polskiej publiczności nie dać szansy ich zobaczenia? Zresztą one wcale nie muszą być źle zrobione.
- Za co kochamy musicale?
- Za wspaniałą muzykę. Jest to sztuka dobrze przyswajalna i ludzie przy niej wypoczywają.
- Jaki pierwszy musical pan zobaczył?
- Słynne Koty na Broadwayu. Zobaczyłem co prawda nieprawdopodobnie precyzyjny, ale wyzuty z emocji, odtwórczy, dwutysięczny któryś spektakl. Takich nie chciałbym robić.
- Czyli kombinuje pan po swojemu?
- Tak, bo nie zajmuję się kopiowaniem.
- Które ze swoich przedstawień lubi pan najbardziej?
- Sen nocy letniej z muzyką Leszka Możdżera. O ile Hair było manifestem wolności, to Sen... mówił o tym, że muszą być ograniczenia, bo bezwzględna wolność prowadzi donikąd. To przedstawienie było metaforyczną opowieścią o seksualności.
- Jak ma się do tego klasyczny musical West Side Story we wrocławskim teatrze ?
- Uważałem zawsze, że to wspaniała muzyka, ale archaiczna fabułka. Kiedy zacząłem nad tym pracować, byłem zaskoczony, jak niewiele zrozumiałem. To uwspółcześniona wersja Romea i Julii.
- Nie kusiło pana, żeby uwspółcześnić to wizualnie?
- Nie ma sensu ubierać ludzi współcześnie, skoro śpiewają i tańczą do muzyki Bernsteina z lat 50. Kręciło mnie, żeby wejść w świat, który jest już bardzo odległy.