Lot nad ziemią
Z opowieści o dramatycznej, samotnej walce osaczonego więźnia, walce o elementarne prawa do wolności i niezależności zrobiono we wrocławskim Teatrze Współczesnym infantylną historyjkę.
Na scenie wrocławskiego Teatru Współczesnego podczas premiery w sobotę 7 stycznia działo się coś przygnębiającego i niezrozumiałego. Pokazano nam przedstawienie płytkie i bezbarwne.
Wszyscy mamy w pamięci genialne dzieło Milośa Formana i nie sposób nam wmówić, że "Lot" Keseya to tania opowieść o oprychu, który miał dobre serce, okrutnej pielęgniarce i paru innych osobach z zakładu psychiatrycznego. Oczywiście, nikt nie ma zamiaru porównywać tu filmu i sztuki teatralnej, ról największych gwiazd światowego kina i ról aktorów wrocławskich, bo to zjawiska zupełnie odmienne, nieporównywalne.
McMurphy to postać pełna fantazji, inteligencji, wrażliwości i poczucia humoru. Tymczasem Zbigniew Lesień stworzył rolę kabaretową, schematyczną, nie wdając się w jakiekolwiek subtelności psychologiczne.
Grażyna Barszczewska jako siostra Ratched porusza się po scenie z niezmordowanie kamienną twarzą - znów rola nieciekawa, natrętnie jednoznaczna. Tymczasem zło tej postaci jest wyrafinowane, groźne. Siostra Ratched to mistyfikatorka, bywa anielsko ciepła po to, by tym skuteczniej nieoczekiwanie zaatakować.
Pojedynek McMurphy'ego z siostrą Ratched jest przecież walką na śmierć i życie, tym bardziej dramatyczną, że jej wynik jest z góry przesądzony. Przewaga jednej ze stron - oczywista.
Na wrocławskiej scenie brak jakiegokolwiek napięcia. Tragiczny finał nadchodzi zupełnie niezauważalnie. Spektakl razi infantylizmem przejawiającym się w dosłowności niektórych scen, a zwłaszcza ostatniej - ucieczki indiańskiego wodza. Reżyser jakby zapomniał, że w teatrze obowiązuje umowność.
Przykro to wszystko pisać, zwłaszcza że był to jubileuszowy wieczór Zbigniewa Lesienia. Szkoda, że aktor nie zdecydował się na sztukę komediową. Wieczór byłby znacznie weselszy.