Artykuły

Cztery kumoszki, nie z Windsoru

"Kalino, malino, czerwona jagodo" Igora Gorzkowskiego w reż. Igora Gorzkowskiego w Studiu Teatralnym Koło w Warszawie. Pisze Jacek Sieradzki, juror XIX Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Ładnie to brzmi, że cztery młode aktorki pojechały na Kurpie w ramach czegoś w rodzaju etnograficznej ekspedycji, posłuchały opowieści spotkanych kobiet o wiejskim życiu ze szczególnym uwzględnieniem aspektów miłosno matrymonialnych, a potem myk, myk i zlepił się z tego nowy spektakl Studia Teatralnego Koło. Ładnie to brzmi, aliści trochę niewiarygodnie. Zbyt czyste są te opowieści, zbyt aseptycznie wyprane ze wszystkiego, czym nawet najbardziej tradycjonalne umysły musiała zabrudzić współczesna cywilizacja. Zbyt literacko, zbyt kunsztownie napisane. Niech Igor Gorzkowski nie ściemnia, jak by powiedzieli dzisiejsi mieszkańcy Kurpiów i wszystkich innych prowincji. To jego konstrukt, który podszywa się jedynie pod etnografię.

Cztery kumoszki siedzą na przyzbie. Stękają i labiedzą: na bolące nogi, na ceny lekarstw, na diabelstwa; gadają o przepowiedniach Sybilli, o występach w zespole regionalnym. Kiwają zagiętym paluszkiem, jakby głosiły same prawdy objawione, śpiewają białymi głosami przyśpiewki na każdą okazję. Jest w tym coś straszliwie sztucznego - jak bywa na dyplomach w szkołach teatralnych, kiedy młodzi grają starców i bardzo są staranni w swoim naśladownictwie, tyle że do naśladownictwa kreacja się ogranicza. Ale to tylko klamra: prolog i epilog. W środku dziewczyny rozdziewają się z chust, zapasek i spódnic, stając się tym, czym są naprawdę: czwórką młodych kobiet. Ruszają wspomnienia o pierwszych kochaniach, zalotach, podchodach i kalkulacjach, o (rzadkich) spełnieniach i (nagminnych) rozczarowaniach. Kreator, sądząc po jego własnej notatce na ulotce towarzyszącej spektaklowi, tym momentem jest szczególnie zauroczony: jego wykonawczynie na skinienie pałeczki Prospera zrzucają z pleców "ciężar stu przebytych lat". I oczywiście znaczna porcja "nadgrywania", teatralnego udawactwa znika, włącza się naturalny, zniewalający urok aktorek. Patrzy się na nie z rozkoszą. Ale i z poczuciem oglądania czegoś już właściwie nie spotykanego na scenach: świadomie wypracowanej, uruchomionej i przeprowadzonej konwencji scenicznej.

Zaloty: to jest główny temat scenek, w których kolejno każda z czwórki wykonawczyń prowadzi swoją opowieść, a koleżanki dogrywają, efektownie i udatnie męski świat dookoła. Chłopak szedł drogą i zupełnie przypadkowo przystanął przy jednym z płotów, a dziewczyna już tam była. Albo bez udawanych przypadków: za swaty wziął się ojciec, czy wujek. Toczą się dialogi na poły nieśmiałe, dziewczę raczka spieka, raz dopuszcza, raz odpędza amanta, kuszenie przybiera rozmaite formy: działa uroda i seks, ale i umiejętności praktyczne, i oczywiście posag. Jednego bierze śpiew, drugiego kuchnia zachwalana w cudnie archaicznym, trzecioosobowym trybie: "Niech Antoni zje placka. Polecę i przyniosę. Dobry placek. Sama napiekłam. Czemu Antoni nic nie mówi?". Żeby było jasne: nie są to żadne bukoliki. Pod rytualną gadką kryją się całkowicie realne czynności taksatorskie, wycena wad i zalet przyszłych partnerów, chłodna kalkulacja zespolona z jakoś kiełkującymi, ale niekoniecznie przecież dorodnymi, często rachitycznymi namiętnościami.

Gorzkowski te krzywe kiełki uczuć pieści i opromienia nostalgicznym ciepłem, doskonale rozumiejąc mechanizm wspomnień swoich bohaterek. Innego życia miłosnego przecież nie miały. Paskudna proza życia, gdy skończą się uniesienia, też jest obecna w widowisku, ale w krótkich, zdawkowych, jakby rzucanych półgębkiem - i może przez to dotkliwych - opisach małżeńskiej codzienności. Niekoniecznie z tym, w którym się durzyło. Albo i z tym, tylko że taksacja zalet okazała się chybiona. "Czasem lubiał sobie wypić jak to chłop. A jak sobie popił to chciał się przytulać. A ja nigdy do tego nie byłam. To czasem mu się dostało". Albo: "Nie szanował mnie ten mój Staszek. Po ślubie zaczął pić a jak już zaczynał to nie miał końca". I tak dalej, zwyczajnie.

Czystość, klarowność i pewnego rodzaju kunsztowna konsekwencja kolejnych obrazków może budzić najwyższy szacunek. Jeśli się, rzecz jasna, przyjmuje do wiadomości wyzywająco anachroniczny ton i całą literackość tej opowieści. Która długimi sekwencjami sprawia wrażenie, jakby i jej tkwił na plecach "ciężar stu przebytych lat", jakby była adaptacją prozy z końca dziewiętnastego czy początku dwudziestego wieku. Z dialogami, w których bezpośredni przekaz intencji kamufluje się w pozornie obojętnych zdaniach, gdzie rozmowa o tym, czy to lelek śpiewa, czy derkacz może być wstępem do gier miłosnych, gdzie odwieczna psychologia damsko męskich podchodów wyraża się w słownym tańcu godowym, świeżym i wiośnianym z jednej strony, rytualnym i niezmiennym z drugiej. Teatr bawi się tą powtarzalnością, niczego nie chce odkrywać, czy, tym bardziej, demaskować albo dekonstruować, przygląda się stałym fragmentom gry, jakby powiedzieli kibice piłkarscy, każe obserwować subtelności, pieczołowicie skrywane (a tak oczywiste!) zamiary wszywane przez bohaterki pod kolejne kwestie. Ktoś, kogo to bawi, będzie wniebowzięty. Ktoś niechętny rzuci coś przez zęby o świętej naiwności - i też będzie miał swoją rację.

Wydaje się, że Igor Gorzkowski w tym sezonie postanowił mówić bez żadnych kamuflaży: tak, lubię teatr konwencjonalny, teatr który nie stara się przekraczać własnych granic, rozwalać tradycyjnych konstrukcji, ale w ich ramach chce szukać pięknych tonów, subtelnych zderzeń, uniesień i rozczarowań. Studio Teatralne Koło zaczęło "Burzą", gdzie Wiktoria Gorodeckaja zagrała nowe wcielenie z klasycznego emploi pierwszej naiwnej, a Henryk Talar cichym głosem nadawał nowe brzmienie pouczeniom Prospera. "Kalino malino" jest jakoś podobne - w braku lęku przed zarzutem naiwności. W przekonaniu, że piękno jest do wydobycia spod najstarszych nawet konwencji. Wierzę, że istnieje widownia, która za takim teatrem tęskni, ale nie bez niepokoju będę śledził, czy frekwencja w nowej siedzibie Koła, na terenie Soho Factory tę intuicję (czy też tę tęsknotę) potwierdzi.

Postscriptum. Napisałbym coś o wykonawczyniach, ale teatr, coraz powszechniejszym, zwyczajem, wymienił je ciurkiem, nie przypisując konkretnych ról. Jest w tym jakaś nonszalancja, złoszcząca wszędzie, ale tu, gdzie aktor stanowi centrum widowiska, a nie dodatek do koncepcji inscenizatora, drażni szczególnie. Z pań widziałem dotąd tylko Dianę Zamojską w pięknym dyplomie "Panny z Wilka" reżyserowanym przez Maję Komorowską; występ w "Kalinie malinie" potwierdza jej indywidualność. Czy Natalia Sikora to ta sama dziewczyna, która, jeszcze jako licealistka, siedem lat temu wygrywała wrocławski Przegląd Piosenki Aktorskiej? Nie do poznania. Olgę Omeljaniec i Aleksandrę Grzelak widzę po raz pierwszy, mam wielką nadzieję, że - co dotyczy całej czwórki - nie ostatni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji