Artykuły

To, co najpiękniejsze w Teatrze POSK-u

W kraju wydano estetycznie tom tekstów teatralnych Hemara pod uderzającym, ale usprawiedliwionym tytułem "To, co najpiękniejsze". I ten sam tytuł nosi najbliższa premiera Teatru Polskiego ZASP, oparta na tej książce.

Jest to teatr poetycki, rzecz zupełnie odmienna od tego, co Hemar robił na co dzień, odbiega­jąca zarówno od jego komedii wystawianych przed laty na scenie "Ogniska", jak i od jego tekstów kabaretowych. Jest to niespo­dzianka: dialog teatralny, podany wierszem zadziwiająco płynnym, plastycznym, dowcipnym, pełnym inwencji jeśli idzie o rymy, pisa­nym tak, że nie czuje się obciąże­nia lub sztuczności, wywoływanych nieraz koniecznością podania ry­mu.

Postaci mówią na scenie wierszem, ale mówią tak jak gdyby tym wierszem mówiły zawsze w swym codziennym życiu. Niewielu autorów ma taką łatwość wierszo­wania na scenę, a zwłaszcza wiąza­nia wiersza z akcją realistyczną, z potocznością dnia powszedniego! Łatwiej wypowiadać wierszem rzeczy wzniosłe, aniżeli - gdy trzeba - rzeczy trywialne. Gdy trzeba mówić o przyszyciu guzików do płaszcza lub surdutu, albo o wypiciu rumianku na zaziębienie lub też jedzeniu specjalnych konfi­tur na łagodzenie chrypki. O takich właśnie sprawach mówi się np. w sztuce o Chopinie i Norwi­dzie.

Gdy trzeba, jest to wiersz, który sąsiaduje z wierszem bajek, wypo­wiadanych przez biskupa Kra­sickiego i jest w swej tonacji dość osiemnastowieczny, ażeby gładko spotykać się z tekstem bajki. W jednym akcie o spotkaniu Chopina i Norwida realistyczny dialog nie razi, choć musi się znaleźć obok wiersza Norwidowskiego. Owe Hemarowskie "pięć aktów wierszem" czy to na scenę, czy do radia, jest najlepszą rzeczą, jaką Hemar napisał. Sytuacje wymow­ne, jasne; przejrzysta treść, melo­dia języka, w której aktor może się rozmiłować; tekst, który czasa­mi prawie że chciałoby się śpiewać ...

Spośród pięciu sztuk, drukowa­nych w "To, co najpiękniejsze" wybrano cztery: "Ostatni tren", "Umowa", "Fraszkopis" i "Kosmopolita".

"Ostatni tren" dzieje się na wsi, w ogrodzie, w którym odpoczywa zamyślony, smutny Jan Kocha­nowski. Zagląda do niego żona - Dorota. Oboje przeżywają stratę dziecka. I tu Hemar dyskretnie wprowadza trudny, zgrzytliwy mo­tyw: choć rodzice jednako kochali Urszulę, ich cierpienie jest różne.

Dla ojca - odeszło życie dziecka, dla matki - odeszła także część jej własnego życia, bo przecież nosiła Urszulę w swym łonie i hodowała ją na co dzień. Ojciec-poeta może wypowiedzieć swą boleść w wierszach, matka - tylko we łzach. Subtelne rozróżnienie: dla poety ta śmierć jest i stratą i zyskiem, przechodzi do historii, daje początek polskiej poezji li­rycznej. Dla matki jest tylko niezastąpioną pustką.

Trzeba delikatnej ręki dla ta­kiego tematu. Hemar ją ma. Nato­miast nie jest głęboki. Jak wiado­mo, Kochanowski napisał 19 tre­nów. Czy napisze jeszcze i tren dwudziesty? To jest treścią sztuki - zjawianie się w myślach i odchodzenie owego dwudziestego trenu ... I tu Hemar popada w łatwą symbolikę; wprowadza zja­wę, jakby anioła poezji. Od do­skonałej, wzruszającej sceny na początku przechodzi do spotkania poety z czynnikiem spoza zwykłe­go życia ludzkiego. Reszta się dzieje według oczekiwania: mamy to, co Francuzi nazywają Images d Epinal - wzniosłe, szlachetne obrazki z historii ojczystej. Na podstawie drugiej części tego jednego aktu można by namalo­wać banalny, sentymentalny obraz pt. "Narodziny polskiej poezji", ażeby wszystko było jak "na za­łączonym obrazku". Sądzę, że jedynym wyjściem jest zagrać to tak, jakby poeta rozmawiał ze sobą, a nie z nawiedzające go, niczym Piasta-Kołodzieja, anielską zjawą. Szkoda, że Hemar na rzecz konwencjonalnej nuty patrio­tycznej porzucił tak dobrze zapo­wiadające się studium odcieni ludzkiego cierpienia. Lecz taki właśnie jest Hemar. Nieraz mistrz przetapiania metalu prozy w kruszec poezji. Ale żelaza nie zamieni w złoto. Tej magii mu brak, brak mu tego magicznego słowa. Lecz któż go ma? Tylko geniusz, zjawiając się raz na setki lat, gdy napisze: "Anioły stoją na rodzinnych po­lach ..."

Podczas wojny zdołała się ocalić grupa czołowych polskich poetów. Poza Polską, poza grozą okupacji niemieckiej, znaleźli się, czy to w Anglii, czy w Ameryce, czy w Szkocji, poeci tej miary, co: Wierzyński, Tuwim, Baliński, Sło­nimski, Pietrkiewicz, Brzękowski. Później przybył Miłosz. Ale żaden z nich nie uzyskał takiej popu­larności co Hemar. To przede wszystkim Hemar trafił do żołnierskich plecaków, na estrady wznoszone na obozowych placach, a po latach, pod dachy jednoro­dzinnych domków.

Dlaczego? Ponieważ wyrażał to, co ludzie czuli, albo co chcieli czuć. Ten pisarz, nie-polskiego pochodzenia jeśli idzie o jego krew, okazał się arcypolski w zachwycie bezkrytycznym dla wszystkiego co polskie, w apoteo­zie płytkości naszej myśli poli­tycznej, w niezdolności do myśle­nia kategoriami interesów państwa i i narodu, a nie w kategorii bezinteresownej chwały i honoru ponoszonych ofiar, wziętej z posiewu romantycznego mesjanizmu. Żołnierzowi armii odradzającej się we Francji, na Bliskim Wscho­dzie, poparzonemu płomieniami klęski wrześniowej, potrzeba było kogoś, kto by mu powiedział, że klęska fizyczna była zwycięstwem duchowym, że należymy do wspa­niałego Zachodu, choć Zachód nas planowo zdradził i opuścił, że idziemy do zwycięstwa, choć niepowodzenia następowały jedno po drugim. Hemar, sam zostawszy żołnierzem Brygady Karpackiej, dał swym kolegom tak bardzo potrzebny narkotyk opty­mistycznej poezji.

I robił to później. Przez lata. Było to płytkie, ale wykonane doskonałą robotą. Rozwijał się jako pisarz; nie pogłębiał treści, ale doskonalił formę. I w gruncie rzeczy jego język niewiele się różni od prostoty i celności języka Fredry, od gładkości Trembec­kiego. W końcu po wojnie Hemar stał się po trosze pisarzem z innej epoki, zabłąkanym w późny wiek dwudziesty.

Kochanowski, Krasicki, Chopin, Norwid - można powiedzieć, że te jednoaktówki mają nie byle jaką "obsadę", nie byle jakich bohaterów. Co łączy te "sztuczki", poza tym, że mają niewiele postaci scenicznych i są epizodami z histo­rii, pokazywanymi na tle życia domowego słynnych ludzi? Otóż mają wspólny temat: jest jeden dyskurs, który się w nich toczy poprzez wszystkie cztery akty. Jest to rozprawa o sztuce, o jej sensie, o jej autonomii, o jej żywym stawaniu się. Czy to będzie Kra­sicki wobec narodowych zadań pisarza, czy Chopin wobec swego wiedeńskiego wydawcy, albo wo­bec perory Mickiewicza o obo­wiązku napisania wielkiej opery narodowej, zawsze potrafi się odezwać ten sam utajony w tych sztukach temat: sztuka jest wartością samą przez się, jest sama dla siebie; wydaje się, że znaczy niewiele, a w rzeczywistości stanowi prawdziwą historię naro­du. Co znaczy muzyka, co znaczy muzyka Chopina? tak naprawdę, to znaczy tylko tercje, kwarty, przeróżne tempa i rytmy, zaskaku­jącą harmonię w mazurku, dziwny akord w polonezie, powtarzającą się monotonię kilku nut w prelu­dium, a jednocześnie znaczy - wszystko ...

Chopin w jednoaktówce "Umo­wa" próbuje powiedzieć to Norwi­dowi na tle przekomarzania się ze swą gospodynią o zjedzenie podwieczorku. Sprawy wielkie i małe mieszkają ze sobą pospołu. Tak jak w życiu. Jak to wszystko zagrać? Leciutko, bez emfazy, bez patosu. Jak niewinne szkice z codziennego dnia historii, które nabierają znaczenia z naszej odległości czasu. Grać tak, jakby to były scenki ze "Ślubów Pa­nieńskich", do których zresztą nieraz mają podobny rytm i ton wiersza. I stąd apel do aktorów tego przedstawienia: nie zepsujcie tego! Grajcie spokojnie, zwyczaj­nie, wsłuchując się we własne słowa, z minimum gestu i sytuacji!

Tak jak byście recytowali fragment z "Pana Tadeusza".

I apel do publiczności, aby pilnie słuchała, nie oczekiwała sensacji, rewelacji, tylko rzeczy pospolitej, naturalnej, a zgoła nie takiej łatwej: pięknego wieczoru w teatrze ...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji