Hamlet naszych czasów. Nocą nago na strychu.
PRO
Hamlet naszych czasów
"Hamlet jest jak gąbka. Jeśli go tylko nie stylizować i nie grać antykwarycznie, wchłania w siebie od razu całą współczesność" - pisał Jan Kott. Barrault grał "Hamleta" egzystencjalnego, Laurence Olivier potraktował sztukę jako dramat psychologiczny, Brecht zaś jako tragedię młodzieńca, który "renesansowej świadomości nie potrafił skutecznie użyć dla rozsupłania sprzeczności świata feudalnego". Był groteskowy "Hamlet" Wachtangowa, którego bohater ubrany w koszulę nosił w dłoni wielką marchew. W Polsce zaś był "Hamlet" po XX zjeździe i "Hamlet" stanu wojennego.
"Hamlet" Krzysztofa Warlikowskiego jest mocno osadzony w naszej współczesności. Duński książę w interpretacji Jacka Poniedziałka został całkowicie pozbawiony patosu i egzaltacji, jaka często towarzyszyła aktorom wcielającym się w tę postać. Nie jest filozofem, lecz używając słów Victora Hugo - intelektualistą, w takim stopniu, w jakim jest nim każdy z nas. To wielki samotnik i życiowy outsider. Ból po stracie ojca przeżył głęboko i nie ma zamiaru obnosić się z tym uczuciem przed innymi. Przeraża go niegodziwość i hipokryzja otaczającego świata.
Jest w tym spektaklu zresztą co najmniej kilka ról wartych odnotowania, zwłaszcza Gertruda i Ofelia. Gertruda Stanisławy Celińskiej to kobieta, która źle znosi upływ czasu, a wdowieństwo odczuwa bardzo boleśnie. Wie, że małżeństwo z Klaudiuszem jest dla niej jedyną szansą, by znowu poczuć się pełnoprawną kobietą, przy tym nie jest w stanie odwzajemnić wielkiej miłości syna. Ofelia Magdaleny Cieleckiej jest postacią tragiczną. Długo walczy o miłość Hamleta i walkę tę przegrywa, bo namiętność Hamleta do Ofelii to stan chwilowy, rodzaj odreagowania wizyty ojca, który oznajmił prawdę o swej śmierci. W scenie obłędu Ofelia z akordeonem w ręku cicho wyśpiewuje swój żal. Myślę, że ten niezwykle przejmujący obraz na długo pozostanie w pamięci widzów.
Krzysztof Warlikowski potrafi wzruszać, potrafi bawić, potrafi też prowokować. Jak wiadomo, w czasach Szekspira wszystkie role męskie i żeńskie w teatrze grali mężczyźni. Warlikowski w przypadku Rosencrantza i Guildensterna postąpił dokładnie odwrotnie i obsadził w nich Jolantę Fraszyńską i Marię Seweryn. Umowność dotycząca płci zarówno w stroju, jak i zachowaniu to zresztą nie tylko zabawa, ale i znak naszych czasów. Reżyser "nasiąknięty współczesnością" pozwolił sobie też na dość obsceniczny obrazek z fletem, na którym Hamlet każe grać Guildensternowi. Myślę jednak, że w świecie współczesnego kina, sex-shopów i sex-telefonów może to oburzyć jedynie mocno pruderyjnych widzów.
Jan Bończa-Szabłowski
KONTRA
Nocą nago na strychu
Można wystawiać "Hamleta" nocą nago na strychu, jeno trzeba wiedzieć po co! - mawiał niegdyś rektor krakowskiej PWST Eugeniusz Fulde. Niewątpliwie przewidział spektakl Krzysztofa Warlikowskiego.
Zdumiewa fakt obsadzenia w roli Hamleta Jacka Poniedziałka, któremu tekst przekładu Stanisława Barańczaka sprawiał na premierze zasadnicze trudności artykulacyjne. Wiele słów nie docierało nawet do pierwszego rzędu. Na to nakładała się maniera interpretacyjnego luzu. Mamrotany przez Poniedziałka monolog Hamleta był tak sterylnie przezroczysty, że równie dobrze mógł "być albo nie bvć".
Z każdą minutą spektaklu ulatniały się zalążki interpretacyjnej myśli; jakikolwiek pozór sensu. Widz, zatrzaśnięty w inscenizacyjnej pułapce na myszy, skazany został na obcowanie z osobliwym misterium, w którym absurd świata wyrażał się w konglomeracie perwersji.
Hamlet upokarza Guildensterna (Jolanta Fraszyńska), każąc mu (jej?) grać na flecie przytkniętym do rozporka. Wulgarność sceny robi wrażenie. Im dalej, tym smutniej i głupiej. Taniec Hamleta z Horacym (Omar Sangare), Rosencrantzem (Maria Seweryn) i Guildensternem - tych z woli reżysera chłopco-dziewczyn - ma w sobie coś odpychająco lepkiego. Jeśli scena miała być obliczona na odruch estetycznego sprzeciwu widza, to zamiar (jeno po co?) się udał. Hamlet w pokoju matki, królowej Gertrudy (Stanisława Celińska), zjawia się nagi. W końcu Gertruda zaprezentuje się w charakterze jakiejś niedbale przyodzianej w halkę burdelmamy, miętoszącej sobie jedną z piersi. Czy w tym szaleństwie jest metoda? Koniec stulecia przyniósł nawrót teatralnej golizny. W co trzecim przedstawieniu obu nurtów tegorocznego festiwalu w Edynburgu bohaterowie - osobliwie mężczyźni - paradowali, trzeba, czy nie trzeba, w stroju Adama, prężąc pośladki i potrząsając przyrodzeniem. Efekt estetyczny był żałosny. Doświadczenia festiwalowe pozwalają mi stwierdzić, że męski striptiz w teatrze sygnalizuje zazwyczaj brak inscenizacyjnej inwencji. Wszelako żaden z widzianych gdzieś w świecie nagusów, nie był wpisany w kontekst równie obleśny, jak w "Hamlecie" z warszawskich Rozmaitości.
Z uwikłań współczesności - poprzez które każdy inscenizator wczytany w eseje Jana Kotta chce nam dziś pokazywać Szekspira - Warlikowski czerpie jedynie to, co naskórkowe i marginalne. Ze szczególnym upodobaniem eksploatuje zaś wszelkie odstępstwa od normy. Brud i dewiacje. Ostatecznie nie miałbym nic przeciw temu, gdyby w tym osobliwym entourage'u udało mi się dostrzec jakikolwiek problem. Niestety, próżno go szukać w spektaklu, w którym nie ma nawet cienia żywego człowieka. Zastępują go karykatury - wyspekulowane, obłe, obce i bezkrwiste. Niestety, tam, gdzie nie ma człowieka, nie ma i teatru.
Janusz R. Kowalczyk