Namiętność do rzeczy ostatecznych
STANISŁAW HEBANOWSKI wystawiał "Malowidło na drzewie" Ingmara Bergmana dwukrotnie: w 1962 roku w Poznaniu i w 1973 w gdańskiej telewizji. Andrzej Żurowski, krytyk teatralny i kierownik literacki Teatru "Wybrzeże" postanowił ufundować legendarnemu "Stulowi" pośmiertny prezent. Na małej scenie gdańskiego teatru, której w poniedziałek nadano imię Stanisława Hebanowskiego, wystawił własną wersję "Malowidła...".
MALOWIDŁO na drzewie - rycerz grający ze Śmiercią w szachy, ścięte drzewo życia - istniało naprawdę. Ingmar Bergman, syn szwedzkiego pastora, oglądał je wielokrotnie na ścianach małego wiejskiego kościółka. Z malowideł, przechowywanych w pamięci, powstał tekst sztuki teatralnej - pierwowzór "Siódmej pieczęci", słynnego filmowego moralitetu Bergmana. W scenicznym "Malowidle na drzewie" pojawia się korowód postaci, dobrze znanych z "Siódmej pieczęci", postaci, które zgodnie z konwencją moralitetu reprezentują wszystkie stany, funkcje, role społeczne: rycerz i jego giermek, kowal i jego wiarołomna żona, aktor, zmysłowa wiedźma, dziewczyna. Korowód postaci przemierza świat opustoszały i trawiony zarazą. W scenografii Anny Marii Rachel śmierć nieustannie sygnalizuje swoją obecność, zostawia znaki: obumarłe pnie drzew, wyschnięte liście. Jest nie tylko kresem wędrówki, ale i jej cieniem. Inaczej niż w "Siódmej pieczęci" jest bezosobowa, nie materialna. Uobecnia się pod postacią lęku i podskórnego napięcia, wyczekiwania na kres wędrówki. Jest w tym spektaklu wszechobecna, jak dym-mgła, która na początku spektaklu szczelnie wypełnia scenę i widownię.
Dla Bergmana średniowieczny moralitet był formą, która pozwalała mu wypowiedzieć własną obsesję śmierci. Formą, która odwołuje się do świata, w którym śmierć nie została jeszcze oswojona, zracjonalizowana, wyparta. W którym między światem ludzkim i śmiercią nie było warstw ochronnych, w których ze śmiercią obcowało się bez pośredniczeń.
Czy ten prezent dla Hebanowskiego, ten hołd dla "Stula" jest przedsięwzięciem udanym? Czy jest, by tak rzec, godny Mistrza? Spektakl Żurowskiego uświadamia na powrót prawdę banalną, tę oto, że aktor bardzo potrzebuje reżysera. Uświadamia tym silniej, że tę premierę zadedykowano właśnie Hebanowskiemu, mistrzowi pracy z aktorem. Reżyserowi, który świetnie opanował sztukę operowania tym najdelikatniejszym z teatralnych tworzyw, sztukę umiejętnego naciskania odpowiednich duchowych, psychicznych sprężynek, uruchamiania procesu budowania roli. Prawdziwym bohaterem tej inscenizacji "Malowidła na drzewie" jest aktor osamotniony, aktor pozbawiony oparcia w koncepcyjnej i emocjonalnej całości scenicznej, aktor, który niewiele ma zaufania do spektaklu, w którym gra. "Malowidło...", pomimo kilku ciekawych, przemyślanych ról (Maria Joanny Bogackiej, Aktor Jacka Mikołajczaka, Dziewczyna Ewy Kasprzyk), zamiast rozwijać się w czasie, jak precyzyjnie zakomponowany utwór muzyczny, rozpada się na nierówne sekwencje.
Nie bardzo chyba wypada mnożyć pretensje do inscenizacji, która nie dość, że była pośmiertnym prezentem dla Hebanowskiego, to jeszcze debiutem reżyserskim świetnego krytyka teatralnego. A jednak, jeszcze czegoś w tym, skądinąd sympatycznym spektaklu, brakowało - małego wirusa obłędu, szaleństwa, który wprowadziłby teatr w stan Bergmanowskiej wibracji i pokazał, że ta sztuka to nie retoryczny wywód, a tekst o obsesjach, o namiętności do rzeczy ostatecznych. Bez tej metafizycznej wibracji, jeśli wierzyć legendzie Hebanowskiego, wywoływanie ducha Zmarłego zawsze będzie się udawało tylko połowicznie.