Artykuły

Poszukiwany polski André Malraux

Nie widać, by ktoś z rządzących chciał budować system silnych instytucji kulturalnych. Ciągle wierzą oni, że wolny rynek będzie remedium na wszystkie bolączki kultury - pisze Roman Pawłowski w Krytyce Politycznej.

Debata "Artyści i urzędnicy - szukanie wspólnego języka" , zorganizowana we czwartek przez Kancelarię Prezydenta z udziałem twórców teatralnych i przedstawicieli samorządów, nie doprowadziła do zbliżenia stanowisk. Obie strony nadal mówią różnymi językami.

Dialog między władzą a środowiskami kulturalnymi trwa już trzeci rok, licząc od przełomowego Kongresu Kultury Polskiej w Krakowie. Można by oczekiwać, że po wszystkim, co wydarzyło od 2009 roku - po podpisaniu Paktu dla Kultury, po deklaracjach władzy o zwiększeniu finansowania kultury i po zmianie ustawy o działalności kulturalnej, kultura znajdzie się w innym punkcie. Niestety, czwartkowe spotkanie u prezydenta, poświęcone konfliktowej sytuacji w teatrach publicznych, pokazało, że dialog władza - kultura wciąż natrafia na przeszkody nie do przezwyciężenia.

Pierwszą jest język. Kiedy twórcy mówili o misji teatru polegającej na szerzeniu wartości, budowaniu kapitału społecznego, podnoszeniu jakości życia i rozwijaniu innowacyjności, urzędnicy używali anachronicznego pojęcia kultury jako rozrywki dla mas. Wiceprezydent Warszawy Włodzimierz Paszyński tłumaczył zebranym, że władze stolicy co roku przeznaczają na utrzymanie miejskich scen spore środki dlatego, że teatr to "fajny sposób spędzania wolnego czasu".

Nie chodzi tu tylko o słowa, ale stojące za nimi zupełnie różne wizje kultury. Artyści mówią zgodnie o kulturze jako narzędziu rozwoju i najwyraźniej odrobili lekcje ostatnich trzech lat.

Tymczasem dla niektórych urzędników kultura to wciąż fanaberia, kaprys, luksus, który można finansować albo nie, zależnie od nastroju i stanu kasy, bo przecież sfera kultury nie należy do obligatoryjnych wydatków samorządu (jak np. edukacja). W rezultacie wydatki na kulturę są ograniczane w pierwszej kolejności.

W dodatku samorządowcy sami sobie przeczą - z jednej strony domagają się od instytucji większej frekwencji, z drugiej - tną dotacje na nowe produkcje i eksploatację przedstawień, ograniczając dostęp publiczności do teatrów. Mówił o tym Grzegorz Jarzyna: stołeczny ratusz domaga się, żeby prowadzony przez niego TR Warszawa zrezygnował w następnym roku z premier i grał jak najmniej przedstawień, bo to generuje koszty. Na utrzymanie budynku i zespołu TR Warszawa miasto wydaje 6 mln zł rocznie. W ocenie Jarzyny utrzymywanie teatru, który nie gra, to czyste marnotrawstwo. Ma rację, już lepiej go zamknąć.

Drugą przeszkodą są bariery prawne. Ministerstwo Kultury prawie dwa lata pracowało nad nowelizacją ustawy o działalności kulturalnej, przygotowano tony analiz, przeprowadzono konsultacje ze stowarzyszeniami twórczymi, zorganizowano konferencje i debaty. Dobre intencje rozbiły się o maszynę legislacyjną: sejm zepsuł ustawę, m.in. usuwając zapis o umowach sezonowych dla artystów wykonawców, który umożliwiłby wymianę sił w zespołach. Jak to określił Jacek Głomb, dyrektor Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy "z sejmu wyszedł potwór, który teraz straszy w teatrach".

Znowelizowana ustawa miała zapewnić dyrektorom autonomię, tymczasem stała się narzędziem jeszcze większej kontroli. Chodzi o kontrakty, w których obie strony miały składać wzajemne zobowiązania. Praktyka pokazuje jednak, że umowy są jednostronne: dyrektorzy zobowiązują się do realizacji określonej liczby premier w roku, w zamian nie dostając ani gwarancji wysokości finansowania, ani terminów przekazywania kolejnych transz dotacji. Urzędnicy zasłaniają się przepisami, które nie pozwalają na zaciąganie wieloletnich zobowiązań finansowych - ustawa miała je dostosować do realiów, ale tego nie zrobiła.

Dochodzi do sytuacji absurdalnych: pewien samorząd zażądał na przykład od dyrektora, aby przedstawił plan wszystkich premier na pięcioletnią kadencję wraz z nazwiskami realizatorów i obsadami aktorskimi!

Po protestach urzędnicy łaskawie zgodzili się na aneks, który dopuszcza zmiany spowodowane wypadkami losowymi, czyli np. śmiercią aktora. I tak dobrze, bo inaczej dyrektor musiałby angażować zmarłych.

Na palcach jednej ręki można policzyć dyrektorów, którym udało się wynegocjować gwarancje wieloletniego finansowania. Najczęściej muszą podpisywać kontrakty w ciemno, nie mając pewności, czy dostaną środki na realizację swego programu. W ten sposób kontrakty stają się smyczą, którą można szarpać nieposłusznych szefów.

Strefą konfliktogenną są konkursy na dyrektorów, prowadzone bardzo często w sposób nieprzejrzysty i niemerytoryczny. Przykładem skandalicznie przeprowadzony konkurs na dyrektora Warszawskiej Opery Kameralnej, który wygrał były urzędnik z Urzędu Marszałkowskiego, czy konkurs na szefa Zespołu Pieśni i Tańca "Mazowsze", który marszałek mazowiecki Adam Struzik niedawno anulował, bo skład komisji konkursowej nie gwarantował wygranej faworyta urzędu.

Ministerstwo Kultury udaje, że wszystko jest w porządku.

Na czwartkowym spotkaniu nie zjawił się minister Bogdan Zdrojewski ani żaden z jego zastępców, chociaż z Pałacu Potockich mają do prezydenta tylko przez ulicę. Można odnieść wrażenie, że resort kultury w ogóle nie poczuwa się do odpowiedzialności za sfuszerowaną ustawę i zrzuca cały ciężar na samorządy. A te robią, co chcą.

Ludzie teatru liczyli na pomoc prezydenta Bronisława Komorowskiego, który mógłby na przykład zainicjować prace nad ustawą teatralną, regulującą relacje między teatrami a organizatorami. Niestety, prezydent nie pozostawił artystom złudzeń. Podkreślił, że nie ma powrotu do centralizacji zarządzania kulturą i twórcy muszą dogadać się z samorządowcami. Przestrzegł też przed uzależnieniem kultury od państwa. "Domagacie się więcej polityki państwa w kulturze, a przecież to oznacza więcej ingerencji decydentów politycznych w działalność waszych instytucji" - powiedział Komorowski. Jego zdaniem kultura powinna iść w stronę ekonomii i wolnego rynku, bo tam jest więcej niezależności.

Ten neoliberalny język, który nie uwzględnia zupełnie sfery publicznej znajdującej się poza kontrolą rynku i polityków, źle wróży przyszłości publicznych teatrów. Krystian Lupa przywołał na spotkaniu postać André Malraux, pierwszego ministra kultury Francji z czasów prezydentury Charles'a de Gaulle'a, twórcę systemu silnych instytucji kulturalnych finansowanych z budżetu publicznego. Nie widać jednak, aby ktokolwiek w obozie rządzącym chciał go dzisiaj naśladować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji