Podglądałam Jandę
Mam na imię Kasia. Uczę się pracy operatora filmowego. Ja i moi dwaj koledzy dostaliśmy w szkole zadanie: zrobić film o niezwykłym spektaklu teatralnym Krystyny Jandy pt. "Mała Steinberg". To było przeżycie, którego długo nie zapomnę. Opowiem Warn całą historię.
Wszystko zaczęło się dość niewinnie: interesowałam się filmem, pracą w operatora i dlatego postanowiłam studiować na Akademii Filmu i Telewizji w Warszawie.
Z 200 OSÓB WYBRALI MNIE
Chodziłam na zajęcia, zrobiłam kilka amatorskich filmów dokumentalnych... Nic wielkiego. Cały czas marzyłam o czymś poważnym. Aż pewnego dnia zadzwonili do mnie ze szkoły. W pierwszej chwili nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Spytano, czy nie chciałabym nakręcić filmu dokumentalnego o spektaklu teatralnym, w którym główną bohaterką jest dziewczynka autystyczna umierająca na raka. Gra ją Krystyna Janda. Film ma być wyemitowany w telewizji publicznej. Do tego zadania wybrano trzy osoby: Adama, Tomka i mnie. Pamiętam jak dziś, byłam zaskoczona, dumna, szczęśliwa, wszystkie te uczucia mieszały się we mnie. Rany! Przecież w szkole uczy się około 200 osób. Z pewnością wiele z nich jest bardziej doświadczonych niż ja. Poza tym operator, to męski zawód. Zawsze ktoś kto ma do wyboru między kobietą a mężczyzną operatorem, decyduje się na mężczyznę. Zgodziłam się więc bez wahania. Po chwili radości, dotarło do mnie jak wielka to odpowiedzialność. Zaczęłam obawiać się, czy poradzę sobie ze wszystkim, na przykład z ustawieniem światła. Nie wiedziałam czy będę miała statyw, jaką kamerę.
SPOTKANIE Z JANDĄ
Dręczyło mnie pytanie, jak będzie się pracowało z Jandą - doświadczoną aktorką, która na co dzień ma do czynienia z najlepszymi profesjonalistami. Jak potraktuje nas amatorów? Dodatkowo paraliżowała mnie świadomość, że film ma zostać wyemitowany przez telewizję publiczną. W ciągu dnia chodziłam oszołomiona, a w nocy nie mogłam spać. Wreszcie mam coś poważnego do zrobienia. Nie miałam wiele czasu na strach. Wszystko działo się tak szybko... Nadszedł dzień, którego najbardziej się obawiałam: pierwsze spotkanie z Krystyną Jandą. Ona: energiczna, zdecydowana, ale spokojna i opanowana. Ja: podniecona, sparaliżowana strachem. Tymczasem wystarczyła mi i kolegom krótka rozmowa z aktorką, żeby poczuć jak rozluźniają się nam napięte mięśnie. Pomyślałam sobie: "Ona rzeczywiście traktuje nas poważnie!" Nie było czasu na sentymenty. Jan da, krótko wyjaśniła o co chodzi jej w tym filmie, a my mieliśmy zabrać się do roboty. Jednym słowem: rzucili nas na głęboką wodę. Przed wejściem na scenę z kamerą wyobrażałam sobie siebie podczas pracy, wszystkie dekoracje, grę świateł. Wychodzę... i co? Znowu szok. Pusta scena, na środku poduszka i kilka rozrzuconych piórek. Jak tu kręcić, kiedy nie ma żadnego tła? Ale po chwili wiem, że najważniejsza jest Janda, czyli mała Steinberg, jej twarz, mimika.
PIERWSZY DZIEŃ PRACY
Początek był dla mnie koszmarny. Janda miała próbę, kolega kręcił kamerą ze statywu, ja z ręki. Przez cały czas musiałam trzymać sprzęt, który stawał się coraz cięższy. To co nakręciłam tego dnia było do niczego. Obraz się trząsł tak jak moja zmęczona ręka. Ale wrażenia po zobaczeniu próby spektaklu nie zapomnę. Wyszłam z teatru i czułam kołatanie serca, ogromny smutek i samotność tej dziewczynki. Ma 12 lat, jest autystyczna i umiera na raka. Wrażenie jest piorunujące. Szłam do domu jakbym była w amoku. Drugi dzień był już lepszy. Po wspólnej naradzie wiedzieliśmy jak lepiej ustawiać lampy, jak powinniśmy poprowadzić kamery. Wszystko szło sprawniej. Musieliśmy jeszcze dobrze nagrać dźwięk, wywiad z aktorką i nakręcić premierę. Wydawać by się mogło, że wszystko to jest proste, wystarczy ustawić kamerę i już. Jednak podczas pracy wcale nie było różowo i nie była to tylko jedna wielka przygoda. Wszystkie pomysły omawialiśmy wspólnie. Konsultacje bywały burzliwe. Wyszło to na dobre i nam, i filmowi. Cały materiał był już zabrany, ale ja wiedziałam, że czegoś jeszcze nam brakuje. Czułam niedosyt. Nagle doznałam olśnienia: ważne są przecież reakcje publiczności po premierze i spotkanie Jandy z widzami oraz zaproszonymi dziećmi autystycznymi. By złapać najciekawsze ujęcia i wypowiedzi, biegaliśmy z kamerą wśród tłumu znanych ludzi, terapeutów, chorych dzieci, ich rodziców. Nagle, ku zaskoczeniu wszystkich, na środek sali wyszła autystyczna dziewczynka i zaczęła śpiewać coś pięknym, czystym głosem. Wszyscy znieruchomieli, ja miałam gęsią skórkę. Pomyślałam: "Teraz mamy już cały materiał, możemy pakować sprzęt." To tyle? Nie! Przecież wszystko musimy zmontować w całość. Czeka nas jeszcze wiele godzin pracy przy stole montażowym. Ale już wiem, że było warto.
Z Jandą o spektaklu i autyzmie...
Czy wcześniej interesowała się Pani autyzmem?
Sześć lat temu zwróciła się do mnie Fundacja Sinapsis, która zajmuje się osobami autystycznymi. Są w niej ludzie, którzy poświęcili życie, by stworzyć jedyny w Polsce szpital, w którym chore dzieci mogłyby otrzymać pomoc. Najpierw kładłam kamień węgielny pod ten szpital, potem wieszałam wiechę, a na końcu otwierałam pierwszy pawilon.
Skąd pomysł na wystawienie "Małej Steinberg"?
Trafiłam na sztukę Lee Halla "Mała Steinberg". To monolog dziecka autystycznego. W Anglii było takie słuchowisko radiowe. Gdy je emitowano, kierowcy zjeżdżali na pobocza i słuchali. Potem dowiedziałam się, że wystawia to jeden z brytyjskich teatrów, a bohaterkę gra aktorka w moim wieku. Wsiadłam w samolot, by to zobaczyć. Ogromne wrażenie. Publiczność była jak zahipnotyzowana. Co więcej, zobaczyłam, że po spektaklu nikt nie wychodzi z sali.
Dlaczego ludzie tak reagują na tę sztukę?
Ten tekst niesie ze sobą optymizm i wiedzę, które są im potrzebne. W "Małej Steinberg" moim zadaniem jest, by widownia wyszła ze spektaklu poruszona. Używam do tego tekstu, który jest prosty, nawet banalny i naiwny. Ta sztuka nie ma "wyższych ambicji". Ma tylko jedną, by ludzie zrozumieli problem tego dziecka, z czym się zmaga i z czym w końcu się godzi - z chorobą i śmiercią.
Skąd pomysł na takie środki wyrazu jak czapka, drżące dłonie...?
Skąd czapka? Bo dziewczynka chora na raka jest łysa. Z kolei drżenie rąk zaobserwowałam u kilkorga chorych dzieci w szpitalu. Jest to bardzo trudne do zagrania, bo ruchy te nie są połączone z pracą mózgu. Pierwsze próby, w czasie których musiałam odłączyć ciało od głowy, były straszne. Dzieci autystyczne mają też inne natręctwa, np. przekładają coś z miejsca na miejsce, liczą. W Anglii przez cały spektakl aktorka układała 30 łyżek. Ja zamieniłam je na piórka.
Rozmowa na podstawie materiałów Akademii Filmu i Telewizji.