Biedna Halka
Gdy podejmuje się decyzję wystawienia "Halki" Stanisława Moniuszki w kolejnej inscenizacji, realizatorzy borykają się zwykle z przygniatającym fachowców ciężarem gatunkowym. Przeszłość tej opery narodowej, jej piękne tradycje, wielkie nazwiska śpiewaków, autorów spektakli i ich "obowiązujące" wzorce, wreszcie nieomal patriotyczny obowiązek dbania o ów klejnot naszej kultury muzycznej, a więc i odpowiedzialność związana z każdym do niej zbliżeniem, powodują co najmniej uczucie (twórczej) tremy. Reżyser przedstawienia w Teatrze Wielkim Kazimierz Kutz odczuł ją również z pewnością, ale chyba przede wszystkim dlatego, że akurat z operą, czego zresztą nie ukrywał, nie miał wcześniej do czynienia w ogóle. Tak więc w jednej osobie - utalentowanego reżysera filmowego i człowieka teatru znaleziono owo, nie skalane żadnym balastem "świeże oko", gwarantujące tym samym przynajmniej zupełnie nieskrępowane, nowe spojrzenie na operową "Halkę".
I Kutz spojrzał, z rezultatem ogólnie rzecz biorąc nawet pozytywnym, zważywszy przede wszystkim konsekwentne utrzymanie przedstawienia w koncepcji klasycznego melodramatu. Postaci bohaterów rzeczywiście nie są tu operowe: one czują, cierpią, żyją i przeżywają. Jak rzadko w której inscenizacji "Halki", mamy do czynienia z teatrem, gdzie akcja nie jest jedynie pretekstem, czy dopełnieniem kolejnych, a tak ukochanych przez publiczność, Moniuszkowskich arii i numerów baletowych.
Śledzi się poczynania Halki, Jontka, Janusza, Zofii, Stolnika z zainteresowaniem, zaskakują bowiem jeszcze widzów reakcjami dość nieoczekiwanymi, przynajmniej w operze. To prawda, że reżyserowi udało się wykrzesać ze śpiewaków sporo aktorskiej inwencji, ale też miał on do czynienia z obsadą raczej młodą, a co ważniejsze, przynajmniej jeśli chodzi o bohaterkę tytułową, Barbarę Rusin-Knap i Jontka - Józefa Przestrzelskiego, bynajmniej nie z debiutantami, w tych właśnie moniuszkowskich partiach. Oni rzeczywiście mogli już tylko pracować nad stroną aktorską i
kondycją fizyczną. Tymczasem imponująca doprawdy jest również sprawność wokalna Barbary Rusin-Knap, którą potrafiła zachować do samego, tragicznego finału. Nawet przy przesadnej (chociaż wobec erotycznej fiksacji bohaterki - w koncepcji Kutza - może nie aż tak bardzo?) ilości biegów po scenie, pełzania, czy padania na ziemię. Józef Przestrzelski - ciepły, liryczny, współczujący, mógł wobec tak nieszczęśliwej istoty zachować się tylko tak jak to uczynił: z pewnym dystansem.
Ładnie zaśpiewał i bardzo wiarygodnie ukazał swoje duchowe i cielesne rozterki Ryszard Cieśla jako Janusz. Obiecująco też zabrzmiał głos młodego górala - Adama Zdunikowskiego, a jak wiadomo, ten maleńki epizod wokalny bywa dla polskich tenorów znaczący.
Zauważyć i podkreślić wypada również ślicznie brzmiące chóry przygotowane przez Bogdana Golę oraz pomysłowe układy baletowe Hanny Chojnackiej. I to wszystko, bowiem już scenografia Ewy Starowieyskiej, mało pomysłowa, ponura w kolorycie oraz nieciekawe barwowo kostiumy dawały wyraźnie odczuć, że żyjemy w kryzysie. I jeżeli nawet Kazimierz Kutz przekonał mnie w końcu do swojej wizji spektaklu, to dyrygujący premierą Robert Satanowski już nie.
Nieśmiertelny autor dzieła Stanisław Moniuszko, wytrzyma i brzydkie dekoracje, i "świeże oko" reżysera. Nawet rutynę dyrygenta. Gorzej z publicznością.