A statek płynie!
Sięgnięcia po satyryczną, dość rzadko grywaną komedię Bułhakowa z końca lat dwudziestych, to w zasadzie niezły pomysł. Pod warunkiem, że reżyser dokona poważnych skrótów i że zabawą w formę zrównoważy to wszystko, co w wymowie tej sztuki jest dla współczesnego widza w Polsce tak oczywiste, że aż banalne. Tylko ten drugi warunek został atrakcyjnie spełniony.
"Szkarłatna wyspa" dotyczy ówczesnej rzeczywistości radzieckiej w odniesieniu zarówno do sztuki teatru, jak i do teatru - przedsiębiorstwa, wciągniętego w monstrualną machinę wiodącej ideologii. Na scenie widzimy kulisy pewnego teatru, zmagania z wszechmocnym cenzorem i z materią przygotowywanego do wystawienia dramatu. Jest śmiesznie, ale od czasu do czasu, wieje smutkiem - z tekstu próbowanej sztuki, z zachowań pracowników teatru, z prostactwa cenzora.
Jednak smutek i śmieszność (zwłaszcza cenzury) nie są tu zbyt gorące, ponieważ z historii i to nie tylko radzieckiej, znamy już te obrazki na pamięć. Bohaterowie winni być pozytywni lub negatywni, a finał sztuki budujący, z ludem i przywódcami na czele. Odważna niegdyś groteska Bułhakowa dzisiaj większości widzów może się wydać komiksowo nużąca. Nieco ciekawsze, choć także już nie odkrywcze, są sceptyczne spostrzeżenia o mechanizmach władzy, zawarte w sztuce, którą pokazany na scenie zespół próbuje.
Ale skrótów należało dokonać nie tylko z powyższych powodów. Upraszczając, można powiedzieć, że rzecz dzieje się przemiennie na dwóch planach. Pierwszy, to pozasceniczne przepychanki związane z przygotowywaną premierą, drugi - próbowanie nowej sztuki już na scenie. Czyli z naszego punktu widzenia: teatr w teatrze. Obdarzenie obydwóch planów bardziej esencjonalnym i bardziej równomiernie rozłożonym tekstem, wyszłoby spektaklowi na dobre. Teatr z rzeczywistością splótłby się jeszcze gęściej, bardziej rytmicznie i zaskakująco. Skrócona całość przestałaby miejscami nużyć rozwlekłością często banalnego gadulstwa. Zwłaszcza sekwencje teatru w teatrze są zbyt rozciągnięte.
Piotr Cieślak odczytał sztukę z oczywistą inteligencją, lecz do objętości tekstu Bułhakowa (tym razem nie najwybitniejszego) podszedł z przesadnym szacunkiem.
Kończąc z wątpliwościami, wspomnę jeszcze, że wiele wypowiadanych kwestii nie dotarło do publiczności. Niektórym aktorom brakuje umiejętności wyraźnego teatralnego mówienia, różniącego się jednak od tego, co bywa wystarczające w filmie bądź w telewizji. To coraz częstsze zjawisko, w przypadku Teatru Dramatycznego, dotyczy nie tylko aktorów najmłodszych lub przeciętnych. W tym spektaklu honoru zawodu aktora broni wspaniale kilka osób. Między innymi: Jadwiga Jankowska-Cieślak, Leon Charewicz, Adam Ferency.
Największe walory tego rozbudowanego widowiska stanowią: scenografia, kostiumy, czytelny ruch sceniczny i muzyka. Brawurowa scenografia i kostiumy dowcipnie nawiązują do awangardowej plastyki teatralnej z lat dwudziestych, kiedy to dominował ekspresjonizm skrzyżowany z konstruktywizmem i zachwyt nad możliwościami tzw. czystej formy. Ale statek dopływający do egzotycznej wyspy przypomina już pyszne pomysły Felliniego.
Rewelacją tego spektaklu jest dla mnie muzyka całkiem młodego kompozytora, Pawła Mykietyna. Jest ona motorem, a nie tylko ilustracją. Jej korzenie estetyczne są wyśmienite i bardzo przystające do teatru, który bawi się formą: Igor Strawiński, Erie Satie, Nino Rota... O Mykietynie zapewne wiele jeszcze usłyszymy.
Jeżeli mimo kilku wątpliwości polecam państwu ten spektakl, to głównie z powodu jego strony formalnej - ambitnej, gustownej i bardzo zabawnej.