Artykuły

Tenor w jaguarze

- Przed stu laty role były śpiewane lepiej - bo nie było reżysera, który każe śpiewakowi biegać, palić i wykonywać skłony podczas arii. W Salzburgu zgodziłem się na sprint po schodach i swój duet śpiewałem zdyszany - mówi tenor PIOTR BECZAŁA.

Anna S. Dębowska: Tydzień temu podpisał pan kontrakt płytowy z Deutsche Grammophon jako pierwszy polski śpiewak w historii. Ładny prezent na 20-lecie kariery.

Piotr Beczała: Przymiarki trwały od dawna, w końcu już od 10 lat jestem śpiewakiem ze stałym kontraktem w nowojorskiej Metropolitan Opera. Ale kiedyś nie zajmowałem na tyle ważnej pozycji, aby móc decydować o tym, co nagrywam.

Pierwsza płyta wyjdzie w maju. Po nagraniach z repertuarem włoskim, francuskim i słowiańskim przyszedł czas na arie z operetek i pieśni z repertuaru Richarda Taubera, słynnego austriackiego śpiewaka. Potem będą dwie następne płyty. Być może z rolami na tenor dramatyczny, nowość w moim repertuarze.

Wcześniej, w styczniu, ukaże się pana warszawskie nagranie.

- To kolejna płyta wydana przez niemieckie Orfeo, z towarzyszeniem Polskiej Orkiestry Radiowej pod dyrekcją Łukasza Borowicza. Tym razem wyłącznie arie z oper Verdiego. Do duetów zaprosiłem Ewę Podleś i Mariusza Kwietnia. Należy pokazać, że Polacy trzymają się razem. Że to jest widoczna siła.

20 lat liczy pan od debiutu w Linzu?

- 26 września 1992 r. zagrałem swój pierwszy spektakl na profesjonalnej scenie, w "Carmen" Bizeta, ale niejako Don Jose, lecz Dancairo, który jest epizodyczną rólką. Dokładnie tego samego dnia, ale 20 lat później, miałem premierę w La Scali jako Rudolf w "Cyganerii", w roli, którą śpiewam też w Salzburgu, Wiedniu, w Met...

To jest dokładnie to, czego pan chciał?

- W ogóle nie miałem takich ambicji. Na początku nie marzyłem o Nowym Jorku czy Mediolanie. Myślałem małymi, dwuletnimi odcinkami. Słuchałem instynktu. Nawet pierwsze propozycje z La Scali czy Metropolitan odrzuciłem, bo role nie były dla mnie odpowiednie.

Wyjechał pan po studiach w Katowicach do Linzu, bo nie było perspektyw?

- Były słabe. Miałem propozycje z operetki w Gliwicach, z Opery Śląskiej w Bytomiu i z Bratysławy. Na tenora dramatycznego. A ja dopiero teraz zaczynam śpiewać role dramatyczne, tzw. spintowe. Wtedy słusznie wybrałem role Mozartowskie w Linzu, z pewnością mniej efektowne dla młodego śpiewaka, za to rozwojowe.

Dotarł pan na szczyt i co pan czuje?

- Nie mam czasu się zastanawiać, zbyt ciężko pracuję. Nadal jestem w wirze walki. Może teraz czuję większą odpowiedzialność, bo widzę, że wielu młodych śpiewaków patrzy na mnie tak, jak ja kiedyś patrzyłem na Dominga czy Pavarottiego - to zobowiązuje. Nie mogę sobie odpuścić.

Jak wygląda życie topowego tenora?

- A jak może wyglądać? Byłem miesiąc w Mediolanie, w międzyczasie latałem na nagrania do Warszawy, potem śpiewałem w Monachium i każdą wolną chwilę również przeznaczałem na śpiew. Staram się nie mieszkać w hotelach, wynajmuję lub kupuję mieszkania, żeby mieć namiastkę domu. To jest naprawdę ciężki kawałek chleba i niewiele ma się z tego, co się ma. Zaraz lecę do Ameryki na cztery miesiące.

A gdzie jest pana dom?

- Oficjalnie w Zurychu. Od dwóch miesięcy jesteśmy z żoną również Szwajcarami, dostaliśmy obywatelstwo po 15 latach mieszkania w tym kraju.

Chce pan powiedzieć, że nie czuje sławy?

- Nie czuję się celebry tą i nie aspiruję do tej roli.

"Para marzeń" z Anną Netrebko...

- Publiczność potrzebuje takich określeń. Znamy się od blisko 10 lat. Jeszcze nie była wtedy wielką gwiazdą. Na scenie śpiewaliśmy wspólnie dziesiątki razy. Jak świat światem, a opera operą, sopran i tenor zawsze tworzyły miłosną parę na scenie. Jesteśmy Rodolfem i Mimi, Romeem i Julią, Manon i Kawalerem des Grieux. I tyle. Dobrze do siebie pasujemy wokalnie i aktorsko. Jesteśmy dobrymi kolegami, nawet sąsiadami w tym samym domu w Nowym Jorku. O przyjaźńjest trudno - za rzadko się spotykamy.

A rywalizacja?

- Na tym poziomie - już nie. Rywalizacja zdarza się w ansamblu teatralnym. Tam rzeczywiście są intrygi, nieprzyjemne sytuacje. Też przez to przeszedłem, gdy byłem w Linzu. Z Anną wiemy, że jeżeli będziemy walczyć, efekt na scenie będzie gorszy.

Występuje pan osiem razy miesięcznie. To dużo?

- To jest w skali roku o blisko 20 spektakli więcej niż inni. Oczywiście jak na polskie warunki to nie jest wyczyn, wiem, jak muszą pracować polscy koledzy. To jest niezdrowe dla gardła. Z 60-70 koncertami w sezonie ja też jestem na granicy. Tak ten system funkcjonuje.

Dwa dni przerwy po spektaklu to jest norma, trzy - luksus, a zwykle to się kończy najednym dniu. Staram się odpowiednio rozkładać dzień, kiedy jest spektakl, niewiele wtedy mówić. Ćwiczę na siłowni, ale częściej grywam w golfa. Schudłem 15 kilo do roli Romea. Są zawody, w których gra się emocjami. Śpiewaków dotyczy to bardziej niż aktorów, bo dochodzi jeszcze głos. Aktor zabaluje dzień przed spektaklem i może zagrać Hamleta. Ja zabaluje - i po głosie. Najpiękniej jest, gdy mogę odpocząć w naszym domu pod Żywcem, gdzie komórka traci zasięg.

Miewa pan tremę? Podobno śpiewacy jej nie mają.

- Kłamią. Trema zawsze jest, ale od konstrukcji psychicznej zależy, czy będzie paraliżująca, czy motywująca. Ja wchodzę na scenę i jestem tą postacią.

Kostium pomaga? Lubi pan być w kostiumie historycznym?

- Bardzo. Ale reżyserzy nie doceniają znaczenia kostiumu. W operze emocje są gotowe, zawarte w muzyce. Dlatego np. jako król Gustaw w "Balu maskowym" nie mogę wyjść w podkoszulku. W Zurychu miałem być nastolatkiem w stylu Byrona Naprawdę trudno mi było połączyć jedno z drugim. Muzyka przeczyła wyglądowi.

Wolałby pan grać przed stu laty?

- Myślę, że wtedy role były dużo lepiej zaśpiewane, ponieważ nie było przeszkadzajki w osobie reżysera, który każe śpiewakowi biegać, palić, wykonywać skłony podczas karkołomnych popisów wokalnych. W Salzburgu zgodziłem się na sprint po schodach przed rozpoczęciem duetu i śpiewałem zdyszany...

Miał pan łut szczęścia w karierze?

- Kilka razy. Sama praca nie wystarczy. Przeskoczenie z Linzu do Zurychu było uśmiechem szczęścia. Ktoś zachorował. To było szaleństwo. Do południa śpiewałem orkiestrową próbę sceniczną w Linzu - "Uprowadzenie z seraju" Mozarta, wieczorem był spektakl w Zurychu - Puccini. Samolot. Na miejscu obejrzałem wideo ze spektaklu, żeby wiedzieć, jak to wygląda przymierzyłem kostium i na scenę. I wtedy to faktycznie coś zmieniło - bo nazajutrz dostałem propozycję stałego kontraktu. Po pięciu latach w Linzu przesiadłem się jak z fiata do jaguara.

A jakie plany na scenie?

- W 2014 r. w Wiedniu śpiewam w "Opowieściach Hoffmanna". W latach 2015-16 będzie na pewno zmiana kierunku, dojdzie parę dramatycznych ról. Mam już podpisany kontrakt na Manrico w "Trubadurze". W Met mam podpisane kontrakty do 2018 r. Może dojdzie Cavaradossi w "Tosce".

Przejdę częściowo z ról tenora lirycznego na spinto. To jak ze sportowcem, jak ktoś ćwiczy body building, to przez 10 lat treningu jest w stanie osiągnąć odpowiednią masę ciała, żeby wystąpić w innych kategoriach. Tenor liryczny śpiewa miękko, legato, frazowanie jest tu głównym elementem, a dla spinto - ekspresja.

Określenie tenor spinto pochodzi od słowa "spingere", czyli "pchać". Tu jest większe obciążenie dla głosu, większa dynamika, głośniejsza orkiestra, mocniej się atakuje dźwięk. Jeżeli się wie, jak to zrobić, nie ma uszczerbku dla głosu. To jest niebezpieczne dla młodych śpiewaków, którzy często wpadają w tę pułapkę.

Pana głos brzmi, jakby pochodził pan z południa Włoch.

- To jest kwestia pracy, a nie miejsca urodzenia. Śpiewak nie z tego regionu musi w inny sposób, technicznie, dotrzeć do tego samego rodzaju jakości, barwy, stylu. Cieszę się, że potrafię śpiewać muzykę francuską, włoską, słowiańską w ich właściwym stylu.

Ostatni raz śpiewał pan w Polsce w 2007 r., w "Łucji z Lammermooru" w Warszawie. Docierają do pana informacje z kraju? Smoleńsk, trotyl, "Pokłosie"...

- Jestem na bieżąco. I wygląda na to, że zamiast zajmować się rzeczami istotnymi, cały kraj żyje jakimiś grami - chyba Polakom brakuje dystansu do rzeczywistości.

W Szwajcarii działa demokracja w najprostszej postaci, wszystkie decyzje podejmowane są w ramach referendum, nie ma polityków, tylko garstka ludzi w parlamencie. Może to nie jest tak ekscytujące jak w Polsce, ale na pewno zdrowsze.

A co do "Pokłosia" - słyszałem w radiu kogoś, kto mówił, że reżyser powinien przeprosić naród za ten film. To się w głowie nie mieści. Przecież to film fabularny, fikcja artystyczna choć oparta na faktach. Oczywiście, że sztukę robi się po to, żeby poruszać ludzi, ale w Polsce jakoś zawsze poruszają się najczarniejsze struny naszej duszy. Widziałem wywiad z Andrzejem Wajdą, mówił, że lekarka odmówiła mu dalszego leczenia, bo nie zgadza się z jego politycznymi opiniami. Nie wyobrażam sobie, żeby to się zdarzyło w jakimś innym kraju.

Kiedy pan znów przyjedzie do Polski?

- Nieprędko. Ale to nie przez politykę. Po prostu nie mam już miejsca w kalendarzu.

Pierwszy polski śpiewak z kontraktem płytowym z Deutsche Grammophon

Piotr Beczała wystąpi dziś w Operze Narodowej jako solista

z towarzyszeniem orkiestry Teatru Wielkiego pod dyr. Patricka

Fournilliera. Pierwszą część koncertu z okazji 20-lecia pracy artystycznej tenora wypełni muzyka francuska, w drugiej zabrzmią sceny i arie z oper polskich. Już w przyszłym roku ukaże się pierwsza płyta Beczały w prestiżowym DG.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji