Niebezpieczne zabawy
Czternastolatka zgwałcona przez starszych kolegów musi przed sądem dowieść swojej niewinności. Fizyczna przemoc powtarza się w sferze psychicznej, na sali sądowej. Ten społeczny temat, zarezerwowany dotychczas dla dokumentalnych relacji opartych na faktach, został zaadaptowany dla sceny. We Wrocławskim Teatrze Współczesnym na sobotę zaplanowano premierę "Gier" Edny Mazyi.
Inspiracją dla sztuki izraelskiej dramatopisarki był rzeczywisty gwałt i proces.
Skrzywdzona i poniżona
Latem 1988 r. 14-letnia dziewczyna z Kibbutzu Shomrat zeznała, że została zgwałcona przez jedenastu chłopaków. Dwa lata później prokurator generalny zamknął sprawę, ponieważ ofiara znajdowała się w tak złym stanie psychicznym, że nie mogła stawić się na rozprawie. Po kilku miesiącach wszczęto ponownie postępowanie, a w listopadzie 1992 r. sędzia uniewinnił sześciu podejrzanych, tłumacząc to "uzasadnionymi wątpliwościami". Po apelacji do Sądu Najwyższego, skazano czterech sprawców. Był to najgłośniejszy przypadek zbiorowego gwałtu w Izraelu - gwałciciele pochodzili z tzw. dobrych domów i byli członkami kibucu. Decyzja sądu wywołała protesty i demonstracje organizacji kobiecych.
Na podstawie tych wydarzeń powstał dramat (oryginalny tytuł to "Zabawy na podwórku"), którego bohaterką jest 14-letnia Debora (Dorota Abbe). Dziewczynka spotyka się ze swoimi kolegami i starszym od nich Asafem (Jakub Kamiński). Chłopak wykorzystuje jej naiwność i prowokuje rówieśników Debory do gwałtu na niej.
W spektaklu przeplatają się przestrzenie podwórka i sali sądowej. Ofiara zbrodni i jej sprawcy zamieniają się w prokuratora i adwokatów. W obydwu przypadkach proporcje są zaburzone: skrzywdzona zostaje poniżona po raz drugi, już w majestacie prawa.
Cisza i napięcie
- Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z tekstem, nie spodobał mi się - mówi Redbad Klynstra, reżyser spektaklu. - Był dobrze napisany, jednak odniosłem wrażenie, że fakty nałożyły na autorkę obowiązek przyjęcia dokumentalnej optyki. Potem jednak stało się to paradoksalnie atutem przedstawienia: mamy tu żywego człowieka na scenie postawionego wobec żywych ludzi na widowni. Wydaje mi się, że opowiedzenie o faktach przez formę ma większą siłę rażenia niż film dokumentalny. Jesteśmy atakowani przez media wizerunkiem człowieka idealnego, któremu nie potrafimy sprostać i przez to czujemy wieczny niedosyt. Z drugiej jesteśmy epatowani okrucieństwem, które stępia wrażliwość. Efekt jest taki, że szukamy krańcowych sytuacji, które pozwolą nam coś odczuć. To dobry temat dla teatru. Będę szczęśliwy, jeśli publiczność będzie wychodziła z przedstawienia, dyskutując.
Krystyna Meissner, dyrektorka teatru, która widziała niemiecką wersję przedstawienia, podkreśla, że polski spektakl jest o wiele bardziej skomplikowany, niejednoznaczny. - Twórcy niemieckiego przedstawienia wyraźnie opowiadali się przeciwko prawu, osądzeniu dziewczyny - powiedziała. - Tu nie jest to tak jasne. W spektaklu pojawiają się często momenty ciszy, które wydobywają podskórne napięcie.
Sędzia z patefonami
Do realizacji spektaklu Klynstra zaprosił m.in. wrocławską didżejkę - Patrisię. W "Grach" pełni ona funkcję swoistego łącznika między aktorami a widownią. - Jest aktorem, muzykiem, kompozytorem, sędzią i jedną z postaci - mówi o niej reżyser. - A wszystko to robi stojąc za swoimi patefonami.
Scenografię do spektaklu przygotowała Magdalena Maciejewska, światłami zajęła się Jacqueline Sobiszewski. - Chciałem wprowadzić damsko-męską równowagę w zespole i zaprosić do współpracy kobiety - tłumaczy Klynstra. A wątpliwości, czy mężczyzna może dobrze zrozumieć kobiecy dramat, uśmierza wyznaniem: - Wychowałem się w Holandii, w kręgu kobiet o feministycznym światopoglądzie. Dla mnie było zawsze oczywiste, że kobiece "nie" oznacza właśnie "nie". Niestety, w polskich sprawach o gwałt często pojawia się argumentacja, według której ofiara sama jest sobie winna, bo miała za krótką spódniczkę.