Poleciała mewa cicha
Nie intrygi, nie akcję, lecz "powietrze" dramatów Czechowa pamięta się najdłużej. Po inscenizacji "Mewy", którą na deskach Teatru Muzycznego zaprezentował Teatr Studio z Warszawy, w mojej pamięci, niestety, niewiele zostało...
"Mewa" to historia o niespełnionych marzeniach: o sławie, miłości, wyjeździe do miasta, dobrych żniwach czy... parze koni. Historia o nadmiarze i braku uczuć, tęsknotach, porażkach, ucieczkach, życiowych nieporadnościach i ulotnym, często jednorazowym szczęściu.
To historia, której nie da się opowiedzieć ot, tak - słowami. Bo to, co "dzieje się" w dramatach Czechowa, jest rzeczą drugorzędną - jak pisał kiedyś Tadeusz Różewicz. Czechow zdaje się mówić bezruchem, pustką między zdarzeniami, milczeniem między słowami, oczekiwaniem.
Nie taką "Mewę'' dane mi było zobaczyć w poniedziałkowy wieczór podczas gościnnego spektaklu warszawskiego Teatru Studio. Były za to wyrzucane z dużą prędkością słowa i chaotyczny ruch. Były silne emocje i aktorska ekspresja, która mąciła "powietrze", burzyła ciszę, przeszkadzała. Na scenie królowały uznane nazwiska: Krystyna Janda (rolą Arkadiny świętuje 25-lecie pracy artystycznej), Krzysztof Kolberger, Maria Peszek, Jerzy Kamas... Aktorzy grali jakby sami dla siebie, obok siebie i - obok Czechowa. Nie zbudowali ciszy tego spektaklu - nawet się nie starali.