Strach się nie śmiać
"Merylin Mongoł" w Białostockim Teatrze Lalek to świadectwo kunsztu reżyserskiego Waldemara Śmigasiewicza i wspaniały popis aktorski czwórki lalkarzy. Boki można zrywać ze śmiechu, a i łza się w oku kręci...
Tekst dramatu "Meyrlin Mongoł" Nikołaja Kolady "sam się mówi", a publika chłonie go jak gąbka. Gdy wychodzi z ust czwórki białostockich lalkarzy, ma się wrażenie, że specjalnie dla nich został napisany.
Mały wielki dramat
Rzecz dzieje się gdzieś w zapadłym Szypiłowsku, rosyjskiej mieścinie położonej pomiędzy zakładami jajczarskodrobiarskimi a koksochemią. Tu nie ma na nic nadziei. Ani na karierę zawodową (pracować można albo w koksochemii albo w zakładach jajczarsko-drobiarskich), ani na kontakt z kulturą ("atrakcją kulturalną" jest występ orkiestry liliputów), ani na miłość (tutaj wszyscy faceci są "albo zajęci, albo zasrani", jak podsumowuje to brutalnie jedna z bohaterek). Nie pozostawałoby nic, tylko się powiesić, gdyby nie to, że... dopóki człowiek żywy, to chce mu się żyć. Nawet wtedy, gdy to życie jest kompletnie beznadziejne.
Z Szypiłowska można uciec, albo się do niego przyzwyczaić. Trzeba być niespełna rozumu, by tu trwać i liczyć na to, że coś się zmieni. Jednak Olga (Iwona Szczęsna) czeka na cud, może jakiś kataklizm (na przykład zapowiadane w telewizji trzęsienie ziemi). Nie ma najlepiej w głowie - nie może czytać książek, nie może pracować, leczy się na "niezaraźliwą chorobę". W szafie ma przypięte zdjęcie Marylin Monroe i pozwala sobie marzyć o lepszej przyszłości. Miejscowi przezywają ją - Merylin Mongoł. Tak mówi do niej nawet jej kochanek - Misza (Ryszard Doliński). Typ to nieskomplikowany - dowcip ma gruby, cielsko zwaliste, a szczęście jawi mu się jako kołowrót następujących po sobie czynności: praca, odpoczynek, picie wódki i uprawianie seksu.
Misza ma żonę, dzieci i kochankę - jak wszyscy wielcy ludzie (tyle zrozumiał z przeczytanych książek). Jest po swojemu szczęśliwy i łatwo tego szczęścia nie odda. Gdy Olga zechce z nim zerwać, Misza będzie walczył o swoje: na początek pobije Aloszę (Paweł Aigner), przybysza z wielkiego świata, z którym Olga wiąże nadzieje na wydostanie się z Szypiłowska. Alosza wierzy w wielką literaturę rosyjską - w jej zbawczą moc, zdolną dokonać w ludziach duchowej przemiany. Sam pisze od lat wielką powieść - chce iść w ślady Dostojewskiego, marzy o wielkiej, mocarstwowej Rosji. Cichy, ustępliwy, niepozorny, ujawni swoje plany, gdy... napije się wódki. Choć to właśnie w piciu wódki widzi jedną z przyczyn upadku Rosji. Do picia zmusza go siostra Olgi, Inna (Sylwia Janowicz-Dobrowolska). Kobieta piękna, lecz nieszczęśliwa. Mąż jej się w rzece utopił zaraz po ślubie i od wielu lat z obłąkańczego kieratu pracy, jedzenia i snu wyrywa ją tylko alkohol. Jest wulgarna, napastliwa i przeraźliwie smutna. Marzy o lepszym życiu, lecz nie potrafi uwierzyć, że gdzieś istnieją te piękne kraje i szczęśliwi ludzie, których pokazują w telewizji. Przyszła do Olgi, bo w radiu powiedzieli, że będzie trzęsienie ziemi, więc chciała się z rodziną pojednać, zanim się wszystko rozp...
Bohaterowie Kolady przypominają postaci z Dostojewskiego i Czechowa odbite w krzywym zwierciadle - trochę pokraczne, mniejsze, tchórzliwe. Może przez to bardziej ludzkie, choć żałosne w swych porywach, buntach. Jak łatwo przewidzieć Alosza nie tylko nikogo nie zbawi, ale okaże się kanalią. Zapowiadane trzęsienie ziemi nie nastąpi, a siostry wrócą do swej beznadziejnej egzystencji. Nową wartością będzie rozczarowanie, pognębienie, ostateczny zawód. Zatriumfuje Misza - pogodzony ze sobą i światem obleśny prostak, który swoje wie. I, niestety, ma rację...
Sztuka wyboru
Jedną z największych zalet Śmigasiewicza-inscenizatora jest umiejętność dobierania obsady. W przypadku "Merylin Mongoł" nie pomylił się ani razu. Efekt? Czworo wykonawców, cztery odmienne arsenały środków wyrazu, cztery różne postaci - cztery wspaniałe popisy aktorskie. Paweł Aigner, Ryszard Doliński Sylwia Janowicz-Dobrowolska i Iwona Szczęsna tworzą na scenie coś w rodzaju "super-grupy": to zespół indywidualności, które nie walczą ze sobą, lecz wspierają się, pracują wspólnie na sukces całego przedstawienia. Są naturalistyczni, zbudowani nie z papieru, lecz z mięsa i kości.
Śmigasiewicz zmusza widza do niemal fizycznego kontaktu z aktorami. Spektakl grany jest w ciasnej przestrzeni sali prób, widzowie (jednorazowo mieści się około 40 osób) siedzą na scenie, w wielu momentach mają aktorów "na wyciągnięcie ręki". To wszystko sprawia, że nie można tego przedstawienia odbierać z dystansem, schować w bezpiecznych ciemnościach widowni.
Śmiej się, bo pożałujesz
"Merylin Mongoł" trwa ponad dwie godziny. Jednak nie nuży. Tekst Kolady kryje w sobie niewyczerpane wręcz pokłady humoru i ironii, które Śmigasiewiczowi i działającym pod jego kierunkiem aktorom udało się świetnie wydobyć. W efekcie widz wpada w chytrze zastawioną pułapkę: śmiejąc się nie zauważa, że z kanonady dowcipów i gagów wyłania się autentyczny koszmar. Strach się z tych ludzi nie śmiać, bo... można się poważnie zadumać. Nad sobą. I nad bliskością Szypiłowska.