Uciec nie ma dokąd (fragm.)
Reżyser spektaklu w Białostockim Teatrze Lalek, Waldemar Śmigasiewicz, podejmuje z rosyjskim pisarzem ryzykowną grę. Tym razem siedzi się tak blisko, że można poczuć oddech aktorów. Gdy Ryszard Doliński (Misza) wali w drzwi, wydaje się, że zaraz wylecą z zawiasów i uderzą w publiczność. Jest w tym prawdziwa agresja.
W tej "Merylin Mongoł" wszystko jest albo-albo. Albo przyjmiemy tę konwencję, która każe bohaterce zastawiać drzwi krzesłem z Bogu ducha winnym widzem (wiem, bo sam nim byłem), albo uznamy to za nadużycie. Albo zgodzimy się na taką Olgę, jaką proponuje Iwona Szczęsna - grubą, w brudnej halce, wciąż gadającą coś pod nosem, albo uznamy to za zubożenie postaci. Wreszcie musimy przyjąć, że nie ma już mowy o żadnej rosyjskiej duszy i żalu za przegranym życiem, została bowiem tylko fizjologia, lepkie, ociekające potem żądze.
Bywa przy tym przedstawienie Śmigasiewicza śmieszne - rzekłbym nawet: nieprzyzwoicie śmieszne. Inscenizator nie zawahał się by potraktować utwór Kolady niczym tragifarsę. Zedrzeć z bohaterów to, czym jeszcze się bronili, i pokazać ich wszystkich jak ludzką padlinę. Nieprzyjemne to bardzo, ale nie sposób odmówić takiemu myśleniu konsekwencji.
Tym bardziej trzeba docenić odwagę białostockich aktorów. Inaczej niż w Łodzi, tu na pierwszym planie są mężczyźni. Znakomity Ryszard Doliński jako Misza daje w tej roli ekstrakt chamstwa i przemocy. Jest samą wulgarnością i prymitywizmem. Nie ma w tym zabawy, mrugania okiem do widza. Gdy goni Olgę, wierzymy, że naprawdę może zrobić jej krzywdę. Kiedy rozwalony na łóżku oblizuje wargi, jest w tym obrzydliwość wszystkich prowincjonalnych satyrów. Wreszcie ogórki kiszone, podkradane prosto ze słoja. Doliński żre je tak, jakby była to ostatnia przyjemność, na jaką stać jego Miszę.
I Aleksiej Pawła Aignera. W prochowcu i grubych okularach chce uchodzić za przybysza z lepszego świata. Z gębą pełną frazesów wydaje się od pierwszej chwili cynikiem i oportunistą. Aigner nie pozostawia na swym bohaterze nawet suchej nitki. Jego Aleksiej to najbardziej przerażająca postać białostockiego przedstawienia. Złotousty szubrawiec i kanalia, niewarty nawet odrobiny współczucia.
Zaskakujące, kreślone grubą krechą przedstawienie Śmigasiewicza wytrąca ze stanu błogiej równowagi. Widz nie może czuć się bezpiecznie, teatr z buciorami włazi na jego terytorium. I oczywiście nie ma mowy o finałowym odkupieniu Olgi. W tej inscenizacji rzeczy toczą się bez jakiejkolwiek logiki, oprócz porządku autodestrukcji. W tej sytuacji spektakl właściwie się nie kończy. Ludzie wciąż będą pożerać się nawzajem w krwawym zapamiętaniu.
Łagodniej mimo wszystko i z nostalgią czy bezpardonowo i z szyderczym rechotem? Dwa spojrzenia na dramat Nikołaja Kolady przynoszą w miarę pełny jego obraz. A i tak pozostaną fragmenty - dotykalne, obarczone smakiem i zapachem. Zdziwione, przerażone oczy Muskały w Łodzi, ogórki wyciągane grubymi paluchami i kpiący śmiech Dolińskiego. Przed tym nie ma ucieczki.