Murzyni w tunelu
W niedzielę 25 października w Teatrze Kameralnym odbyła się premiera "Pierwszej młodości" Giudicellego. Klasyczna, bulwarowa piece bien faite, czyli "sztuka dobrze zrobiona", nie tworzy wielkiej filozofii, lecz wyraziste postacie - ale też nie ma w tradycji współczesnej sceny polskiej dostatecznego ukorzenienia. Ucieczka Igi Mayr (Renee) i Danuty Balickiej (Simone) przed bezpłodnością kultury mieszczańskiej, przed bezrefleksyjnym, okrutnym światem "publiczności telewizyjnej" wypadła zaledwie poprawnie. Kilkadziesiąt lat - "narodowych powinności" teatru zrobiło swoje.
Wojciech Adamczyk, reżyser spektaklu, zamierzył dwie atrakcyjne role - zdegustowanej "hałasem" kultury masowej starej panny oraz porzuconej przez rodzinę frywolnej babki, których podróż "na bezludną wyspę" powtarza motyw statku szaleńców, wędrówki ku idealnej krainie, gdzie marzenia się spełniają, zło otrzymuje właściwą sobie zapłatę, a szczęście ma ludzkie proporcje. W spektaklu bohaterki chcą porwać samolot, a "porywają" się same. Bo szczęście mieszka w każdym z nas, trzeba je tylko wydobyć spod skorupy obojętności ? oto przesłanie "Pierwszej młodości".
Annie Girardot i Odettc Joeux, dla których napisano tę sztukę, zawsze umiejętnie korzystały z inscenizacyjnych "zbliżeń", z potoczystości narracji, odwołującej się do witalności aktorskiej i gry twarzą, gestem, kostiumem. Często bez wielkich ambicji, lecz z wszystko ogarniającą namiętnością. Kto pamięta rolę Girardot, ten wspomni olbrzymią skalę emocji, którymi żyły jej bohaterki. Iga Mayr i Danuta Balicka były po prostu mniej przekonujące. Reżyserską pomyłką jest konwencja "mówienia do ściany", z której skwapliwie korzystały obie postacie. Czwarta ściana na klasycznej scenie pudełkowej zabija teatralność tej komedii, wywołuje nieodparte w rażenie bezradności aktorek. Sceny taneczne, "komedia żebracza" aż proszą się, by zejść do publiczności. Reżyser się na to nie odważył. Podpieranie słupów proscenium, gesty - niewiele mówiące o rosnącej admiracji obu bohaterek - nużą. Dowodzi tego dobitnie "fizyczna bezradność" biesiady w parku, kiedy obie grają, obok siebie, a nie ku sobie.
W gąszczu niefortunnych ruchów, których plastyka przypomina często niedouczony język migowy, Idze Mayr udało się jednak zbudować postać dynamiczną - Renee w toku akcji staje się kimś innym, kobietą bliższą życia w jego podłych, nietolerancyjnych wobec wszelkiej odmienności wymiarach. Szkoda, że "kunsztowność" dialogów, dotyczących potrzeby przełamania konwenansów w ocenie roli kobiety, seksu, autonomii "kolorowych" kultur, łamią inwektywy. Być może komedii współczesnej nie stać na wyższy ton.
Pretensji mam więcej. Fatalne światła rampy, karykaturalna fryzura i suknia Renee spotwarzyły bez sensu Mayr - znakomitą, pełną kobiecości w prywatnym stroju na jednej z prób. Potknięcia obsługi technicznej, banalną muzykę Zaryckiego, niestaranny dobór ściany dźwięku można złożyć na karb premierowego pośpiechu. Czym jednak wytłumaczyć monochromatyczność roli Simone? Mała plastyczność głosu Danuty Balickiej, wątłość emocji (tak samo "deklamowana" furia, jak i wzruszenie), "opowiadanie" świata, nie dograne gesty w partiach lirycznych (stracona dla spektaklu scena matczynej skargi), uboga mimika wymagają wyraźnej korekty reżyserskiej. Dopiero liryczny finał wzbudza dobre emocje. Ale to za mało jak na sztukę aktorską. Przez wiele minut czułem się istotnie jak "Murzyn w tunelu". Miał być nieoficjalny benefis, a zobaczyliśmy epitafium komedii. Cui bono?