Artykuły

Od nikogo nie zależę

- Wolę trafić do mniejszej grupy, która za to wie, co to literatura. Trzeba sobie powiedzieć otwarcie - powiększenie liczby odbiorców wpływa na spłycenie przekazu, który powinien być wtedy łatwy, przyjemny i bezproblemowy - mówi reżyser KRZYSZTOF ZALESKI.

Krzysztof Zaleski [na zdjęciu] był doktorantem w Instytucie Badań Literackich, gdy zamiast pisać pracę o Gombrowiczu postanowił wystawić w Kole Naukowym PWST "Ślub", w którym zagrał Pijaka. Była to jedna z pierwszych polskich realizacji tego autora. Odtąd reżyserował w teatrze i grał w filmach. Od czasu "Mahagonny" Weila i Brechta, które zrealizował w Teatrze Współczesnym w Warszawie w latach 80., systematycznie potwierdza swoimi realizacjami szacunek i miłość do literatury.

Małgorzata Piwowar: - Właśnie skończył pan realizację "Tajnego agenta" Conrada dla Teatru Telewizji. Już w czasie rejestracji temat, o którym pan opowiadał, stał się przerażająco aktualny...

Krzysztof Zaleski: - Conrad opowiada o psychologicznym, społecznym i politycznym tle terroryzmu, zjawiska powstałego w XIX wieku. Terroryzm jest próbą zniszczenia świata, aktem nienawiści wobec człowieka, naszego istnienia - czego doświadczamy dzisiaj. Porażające było uświadomienie sobie, że opowiadamy o wydarzeniu z pierwszych stron gazet. To nie było moim zamysłem. Ale z całą pewnością tragiczne londyńskie wydarzenia miały wpływ na naszą pracę. Często myślimy, że cały plan wielkiej historii świata, wielkich wydarzeń, nas nie dotyczy. Żyjemy we własnym świecie, wśród naszych bieżących spraw. Do czasu.

Nie obawia się pan konfrontacji widzów pańskiej wersji "Tajnego agenta" z filmem Hamptona z 1996 roku z Bobem Hoskinsem?

Nie widziałem go, ale się nie obawiam. Nie realizowaliśmy filmu, tylko teatr. Kiedy polscy aktorzy, mówiący w naszym języku, opowiadają taką wstrząsającą historię, może być ona dla polskiej publiczności o wiele bardziej przejmująca, niż ta opowiedziana z perspektywy wybitnych angielskich twórców.

Sądzi pan, że nasi widzowie wolą podziwiać polskich niż amerykańskich aktorów?

Może są w mniejszości, ale są. Nie ciekawi mnie reżyserowanie dla milionów. Wolę trafić do mniejszej grupy, która za to wie, co to literatura. Trzeba sobie powiedzieć otwarcie - powiększenie liczby odbiorców wpływa na spłycenie przekazu, który powinien być wtedy łatwy, przyjemny i bezproblemowy.

Skoro pan tak się obawia komercji, to dlaczego zostawia jeszcze szlachetniejszą literaturę na rzecz teatru?

Dla mnie teatr jest sposobem czytania literatury, umieszczaniem jej w przestrzeni. Jest tyle wspaniałych dramatów, powieści. Jeśli uda się przekazać ducha tekstu przez teatr, to jest wspaniałe.

Zrezygnował pan z dobrze rozwijającej się kariery literaturoznawcy.

Bo teatr jest jak piękna i piekielna dama, która nie znosi konkurencji.

Niemal każdy wchodzący do teatru stawia sobie za cel budowanie świata przeciw zastanemu światu. I chce być w awangardzie...

Awangardowość to pokazanie, że jest się szalenie oryginalnym. Dziś owa tzw. awangarda wygląda żałośnie. Bierze się teksty wielkich autorów i żeruje na nich. Ze smutkiem patrzę na poprawianie Szekspira, Czechowa. Gdy ludzie oglądają złe przedstawienie Czechowa, to często myślą, że to on napisał złą sztukę, a nie reżyser zniszczył myśl autora. To niebezpieczne. Jeśli ktoś chce być eksperymentatorem, niech opowiada sam, na własny rachunek. Niech sam pisze tekst, tworzy własny świat. Można opowiadać oczywiście i o tym, co się dzieje w blokowiskach, co się widzi z okna, ale trzeba to robić na własny rachunek. Jeśli ktoś sięga po Szekspira i twierdzi, że to jest autor, który opowiada o życiu blokersów, jest to żałosne.

Trzeba wiedzieć i rozumieć, że teraźniejszość jest częścią przeszłości. To tajemnicze światło, które nie zgasło, ale przez nas prześwieca. Teatr jest zapisem niezmienności natury ludzkiej. Interpretując dawne teksty, uświadamiamy sobie, że nie jesteśmy ani głupsi, ani mądrzejsi od tych, którzy żyli dawno przed nami. Czasem udaje się dotknąć tajemnicy człowieczeństwa.

Czuje się pan odosobniony w takim pojmowaniu teatru?

Nigdy nie lubiłem być w jakiejkolwiek grupie. To zajęcie dla człowieka samotnego. Trzeba opowiadać swoją historię.

Ale ludzie nawet w teatrze tworzą grupy pokoleniowe, które coś ważnego łączy.

Jest to fałszywe. Z tym, co się interpretuje, trzeba się spotkać samemu.

I to tak dalece, żeby nie mieć stałego etatu, jak pan?

Tak. Trzeba od nikogo nie zależeć - tylko od tekstu. Nie być powodowanym przez żadne okoliczności, które mogłyby wpłynąć na fałszowanie swojej interpretacji.

Przy tak idealistycznym podejściu do życia, by nie rzec filozoficznym, był pan jednak przez pewien czas urzędnikiem, szefując Instytutowi Teatru Narodowego.

Krótko. Myślałem, że jak kończy się PRL i rodzi nowa Polska, to idą nowe, lepsze czasy. Tak mi się zdawało i nie wstydzę się tego, choć dziś wiem, że było to naiwne. Szybko przekonałem się, że zmiany są pozorne. Instytucje były nadal uwikłane w dawne powinności, konteksty, zależności. Przeżyłem rozczarowanie i zrezygnowałem.

Dlaczego nie nakręcił pan żadnego fil mu?

Bo nie jestem filmowcem.

Wydziału aktorskiego też pan nie kończył, a aktorem bywa.

To były epizody. W latach 70. moi koledzy kręcili filmy, zwane kinem moralnego niepokoju. Starali się powiedzieć coś bardzo ważnego o świecie, w którym wówczas żyliśmy. Nie przyjeżdżałem do filmu, żeby powiedzieć przed kamerą kilka zdań, tylko uczestniczyłem w opowiadaniu o świecie, wyrażaniu poglądów, opowiadaniu o naszych wspólnych doświadczeniach. Tak było m.in. w przypadku "Gorączki" Agnieszki Holland czy "Indeksu" Janusza Kijowskiego. To była historia o buncie, niezgodzie na ograniczający nas świat PRL. "Indeks" powstał w tym samym roku co "Barwy ochronne" i "Człowiek z marmuru". Ale zatrzymała go cenzura. Po latach myślę, że być może dlatego, że byliśmy najbardziej odważni. To była przygoda.

Podobną przygodą mogłoby być przecież nakręcenie filmu.

Tak, ale film jest sprawą znacznie bardziej skomplikowaną i w znacznie większym stopniu pozbawia wolności. W dodatku ja nigdy nie uważałem się za reżysera filmowego, tylko interpretatora literatury. Teatr używa znacznie prostszych środków. Są aktorzy i trochę pustej przestrzeni. Nic więcej. I nagle można pokazać świat, który jest mi bliski.

Ale teraz w dobie ekranizacji wielkiej literatury...

Jakiej? Gdzie się ją ekranizuje?

No, w Polsce.

Doskonale pani wie, że zmagania filmu z lekturami szkolnymi są posępne. Potem oczywiście zagoni się uczniów, którzy przyjdą, zobaczą i nie będą musieli czytać...

Czy to prawda, że chodzi pan na wszystkie swoje przedstawienia?

Dzisiaj już mniej. Piękno teatru polega także na tym, że nie ma dwóch takich samych przedstawień. To był niezwykły czas w Teatrze Współczesnym, na początku dyrekcji Macieja Englerta, po odejściu Erwina Axera. Postawił sobie za cel kontynuację teatru tworzonego przez swego poprzednika, dla którego ważna była literatura, rozumiejący, współuczestniczący w procesie twórczym aktor. Tworzyliśmy wspaniałą wspólnotę. Razem przeżyliśmy stan wojenny. Ze wzruszeniem wspominam tamte chwile, bo teraz żyjemy w czasach, kiedy teatr zagubił się. Coraz częściej bywa manifestacją poglądów na seksualność albo aktem neurotycznej histerii, co jest mi całkowicie obce.

Zrealizował pan wiele spektakli muzycznych. W przyszłości może się pan pokusi o musical?

Raczej nie, ale głęboko tkwi we mnie poczucie, że muzyka jest najdoskonalszą ze sztuk. Nawet gdy jest tylko piosenką, krótką wypowiedzią o miłości, świecie. Nieraz za pomocą tej popularnej formy można opowiedzieć o historii i obyczaju - tak jak choćby w przypadku "Niech no tylko zakwitną jabłonie" Agnieszki Osieckiej. Kiedy prowadziłem zajęcia z piosenki w PWST, tłumaczyłem studentom, że piosenka jest rodzajem monologu, pasjonującego przekazu emocjonalnego. Ale już nie prowadzę tych zajęć.

Słyszę w pana głosie żal...

Zwolniłem się ze szkoły teatralnej sam. Miałem wizję powrotu do kodeksu szkoły teatralnej Leona Schillera, która zresztą nie była wyższą uczelnią. Czy aktor grający w telenowelach musi kończyć szkołę teatralną? Nie. Może powinien istnieć specyficzny rodzaj szkoły dla niektórych aktorów, którzy będą mogli nauczyć się tam mówić Słowackiego, Wyspiańskiego, Kochanowskiego? Ponadto nie podobało mi się bycie profesorem w szkolnictwie artystycznym ani to, że dziewczyny, które szybciej dojrzewają psychofizycznie, muszą marnować tam cztery lata. Moje refleksje spotkały się z absolutną obojętnością władz szkoły. Stwierdziłem, że trzeba odejść.

Nie ma pan telefonu komórkowego, nie prowadzi samochodu. Czy to jakiś protest?

Nie. Komórkę mam, ale nie odbieram. Samochodem nigdy nie lubiłem jeździć. Za to jak trzeba, czytam e-maile. Nie można dać się zwariować i zaprogramować w cyfrowym świecie. Trzeba z niego korzystać z umiarem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji