Artykuły

Pieczęć przecinka na wargach

Co czynić? Co teraz robić, gdy się już ma za sobą sto minut czy­jegoś pozornie nieludzkiego umierania? Gdy zobaczyłeś wyre­żyserowany przez Magdalenę Ła­zarkiewicz "Dowcip" Margaret Edson, gdy masz pewność, że Te­resa Budzisz-Krzyżanowska jako wolno stygnąca Vivian Bearing nigdy nie opuści twej głowy - co ci pozostaje? Odłóż pióro, wsuń w palce ołówek i zapisz, właśnie ołówkiem zapisz zdanie o finale przedstawienia, finale ciała, fi­nale wszystkiego. Otóż: parę od­dechów przed sekundą, w której światło opuściło ją na zawsze, a powietrze nie raczyło wrócić, nie rwała włosów z głowy i nie marszczyła brwi, bo już nie było włosów - ani na głowie, ani nad stygnącymi oczami. Zanotowa­łeś? Dobrze. Teraz śmiało możesz pozwolić sobie na ton gorzko-iro­niczny. Nie ograniczaj się, gorz­kość twej ironii i tak nie ma więk­szego znaczenia...

Otóż: Boże onkologii - che­mioterapia znów nie zawiodła! Ten wiecznie nie na żarty Miękki, co wcale nie dla dowcipu od miesięcy zżerał Vivian od środka, i tym razem okazał się za twar­dy, nie do zabicia, słowem - nie­śmiertelny! Czyż nie tak, Boże onkologii, Boże medycznej racjo­nalności? Właśnie - tak! I dlatego wszystko, co jej na parę chwil przed pierwszą sekundą już bez światła i powietrza zostało, to tylko bezradność gołej skóry na czaszce, gołej i bladej tak, jak ca­ła reszta blada będzie już za parę chwil. Zapisałeś to? Dobrze, bar­dzo dobrze. Zapisałeś swą gorz­ką ironię wobec nauki, medycy­ny, Boga onkologii, Boga w ogó­le, wiesz już zatem, że twój pate­tyczny gest nie ma żadnego zna­czenia. Nie ma, bo znaczenie ma tutaj tylko - bezradność. Zrozu­miałeś? Zrozumiałem...

Tak, mówię do siebie, jakbym nie do siebie, tylko do kogoś dru­giego mówił, piszę, jakbym ko­muś obcemu dyktował, bo daw­no, bardzo dawno nie byłem wo­bec teatru tak bezradny. Nie o te­mat - umieranie na raka - tutaj chodzi. Tutaj chodzi o to, że Ła­zarkiewicz stworzyła sto minut teatru, który przekroczył granicę przymiotników. Ten "Dowcip" tkwi w punkcie, w którym pyta­nie: "jaki?" - jest bez sensu. Profesjonalny? Nieprofesjonalny? Wybitny? Kiepski? Średni? Do­brze grany? Źle grany? Porządnie wyreżyserowany? Fatalnie wyre­żyserowany? Jaka była scenogra­fia? Jaka była muzyka? I tak da­lej... A kogóż to obchodzić może, skoro łysa głowa Vivian nigdy nie przestanie się trzepotać w pa­mięci twojej? Jeszcze inaczej po­wiem. Owszem, przedstawienie Łazarkiewicz jest poza estetycz­nym dobrem i złem, ale tylko w tym sensie, że jest sednem es­tetycznej maestrii. Tak właśnie, bo "Dowcip" to czysta przeźroczystość. Pozorna nieobecność reży­serii, pozorna nieobecność aktor­stwa, nic, tylko przeźroczystość opowieści o sprawie nieprzeźro­czystej przecież - o umieraniu na raka, o tym szczególnie czarnym typie śmierci, którym jest każda śmierć zapowiedziana.

Odłożyłem pióro, wsunąłem w palce ołówek. Piszę, od pierw­szego zdania właśnie ołówkiem piszę, bo stalówka jest zbyt twar­da jak na przeźroczystość "Dow­cipu". A ja chcę być blisko. Obo­jętny, zimny chrobot tnącej kart­kę stalówki jest obcy dyskretne­mu światu opowieści Łazarkie­wicz. A ja chcę być tam, nie tu. Piszę ołówkiem, gdyż grafit jest miękki tak, jak miękkie są kru­che nadzieje Vivian. Piszę ołów­kiem, albowiem głaszczący kart­kę grafit wydaje szmer tak samo ciepły, jak szmer stygnącego ży­cia Vivian. Szmer jest krawędzią ciszy. W finale, gdy Miękki zro­bił już swoje, przez długie sekun­dy nie słychać nic. Głos, oddech, gest, światło - wszystko wolno schodzi do zera, rozmywa się, niknie, ginie. Piszę ołówkiem, bo grafit szybko się wypisuje, okrągleje, kreska liter staje się coraz grubsza, traci ostrość, roz­mywa się. Piszę ołówkiem, by nie stracić kontaktu z hipnotycz­ną sensualnością dzieła Łazar­kiewicz.

Dziwne, a może nie tak dziw­ne - już teraz grafit jest kulisty jak blada, goła głowa Vivian. Ty­le że mniejsza, i czarna. Nie, to jednak wcale nie jest dziwne. Ołówek się wypisuje, Vivian też. Ona nie ma wyjścia, musi się wypisać stąd. Nie ma wyjścia - musi wyjść. Trzeba być aktorką wyjątkową, najzupełniej osob­ną, by ten potworny mus, tę nieusuwalną konieczność opuszcze­nia świata, pokazać tak dojmu­jąco, jak to Budzisz-Krzyżanow­ska uczyniła. Trzeba być nią, że­by już nie musieć grać - a jednak uderzyć widza w sedno intymno­ści, spowodować, by po tych stu minutach nie chciał z nikim i o niczym gadać. No, bo z kim, o czym i po co, jeśli rzecz była o umieraniu na raka, o nie­uchronności, o nierozwiązywal­nej zagadce sekundy ostatniej - a na scenie nawet cienia kotur­nu, patosu, ni epatowania po­twornością tematu? Żadnych łez, szlochów, protestacyjnych skowy­tów i pensjonarskich wzruszeń, żadnego kulenia się przed Bo­giem i różańców. Żadnych tanich pocieszeń.

Nic było, namacalne nic, ole­isty sylogizm piekielny, albo raj­ski właśnie: żyjesz, po czym nie żyjesz. I tyle. A między jednym a drugim coś tak nieuchwytnego jak przecinek. Vivian jest litera­turoznawcą, wielbi sonety Johna Donne'a, zanim wystygnie, mó­wi o potędze tej czarnej kreseczki we frazie o umieraniu: "W wiecz­ność, gdzie Śmierci nie ma; Śmierci, śmierć cię czeka". Mó­wi, aż wreszcie ktoś się lituje

i stawia pieczęć przecinka na jej wargach. To wszystko. Łysa gło­wa już uspokojona, brak cienia brwi na skamieniałych oczach. Zapisałeś ten dowcip? Tak, zapi­sałem...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji