Kurka Wodna
NAJTRUDNIEJ opisać krytykowi przedstawienie, które jest jasne i klarowne, którego nie udziwnia na siłę reżyser. Sceniczne dzieje "Kurki Wodnej" Stanisława Ignacego Witkiewicza (nieliczne zresztą) charakteryzują się tym, iż za każdym razem poddawane były swoistej nadinterpretacji, np. wersja Tadeusza Kantora czy Macieja Englerta. Janusz Nyczak potraktował patrona europejskiej awangardy jako klasyka i w sposób logiczny przetransponował na scenę. Reżyser twierdzi, iż prawda życia mieści się w samym teatrze. Stąd nie narzuca on widzowi inscenizacji naddanej, pozwala natomiast swobodnie odczytywać kolejne warstwy tego arcyciekawego dramatu.
"Kurka Wodna" to w gruncie rzeczy zwyczajna zabawa kryminalna, której rozwiązanie - efekt końcowy - znamy już na początku. Miłośnicy literatury kryminalnej będą usiłowali rozwikłać jej meandry, które Witkacy cały czas rozbija i komplikuje. Dla innych (którym obce są ciągoty detektywistyczne) "Kurka Wodna" będzie tylko dramatem rodzinnym. Witkacy nie ukrywa wcale, że zamierza pokazać na scenie rozpad polskiej rodziny wielopokoleniowej: ojciec, syn, wnuk. Ale sama rodzinność nie wystarcza. Rozpad więzi rodzinnych pociąga za sobą rozpad wartości społecznych, kulturowych itp. Mało jeszcze tego Witkacemu, bo czyni z "Kurki Wodnej" dramat o artyście. Wreszcie na ten mistrzowski wg Geroulda dramat można spojrzeć jako na rzecz o historii, dramat o rewolucji.
Pokładom tematycznym "Kurki Wodnej" można przyporządkować gatunki dramatyczne, które rozpoznał i zademonstrował Janusz Nyczak. Na scenie mamy do czynienia z klasyczną farsą, która nieoczekiwanie przeradza się w "teatr w teatrze". Niestety, ale dramat o artyście notabene dekadencie nie mieści się w żadnym z tych gatunków, a zatem pojawia się psychodrama, wreszcie nie można pominąć elementów dramatu realistycznego, który wraz z pierwszymi odgłosami rewolucji wdziera się na scenę nie tylko zza kulis, ale przede wszystkim z wszystkich drzwi i okien teatru.
W tej "sferycznej tragedii" odbijają się jak w zwierciadle echa Czechowa ("Mewa"), Ibsena ("Dzika kaczka", Strindberga ("Taniec śmierci") i Wedekinda ("Demon ziemi" i "Puszka Pandory"). Bynajmniej Janusz Nyczak nie rekonstruuje poszczególnych paralel czy powinowactw. W warstwie scenicznej przedstawienia wypływają one nie poprzez formę, a jedynie aurę i ducha, który gdzieś w głębi pokutuje.
Forma spektaklu zgodnie z koncepcją Witkacego puchnie, zastyga i umiera - rozpada się. Natychmiast zastępuje ją inna. Dzięki czemu udaje się wyeksponować kulistą triadę nieszczęść dziejów. Niemożność porozumienia się z drugim człowiekiem powoduje swoistą rewolucję we wnętrzu człowieka. Rozpad rodziny zabija instynkt samozachowawczy jednostki, wreszcie nadchodzi rewolucja, która niszczy ten świat zastany. Reżyser buduje całe przedstawienie na opozycji narodzin i śmierci (śmierć Kurki Wodnej łączy się z narodzinami Tadzia), tworzenia i niszczenia, jednostki i zbiorowości. Doskonały, zdaniem badaczy, związek treści i formy dramatu zyskał równy sobie oddźwięk w wyrazie scenicznym, jaki ujrzeliśmy może jeszcze nie na premierze, ale na kolejnym tzw. szeregowym przedstawieniu. Brawo dla reżysera, który po raz pierwszy zmierzył się z materią Witkacego.
Nie bez znaczenia w budowaniu tego wielowymiarowego przedstawienia była rola scenografa i kompozytora muzyki. Michał Kowarski (etatowy scenograf Nyczaka) komponuje przestrzeń sceny dla potrzeb chwili: farsę umieszcza w gustownym saloniku, sytuacji kryminalnej nadaje posmak niesamowitości, by rewolucję rozegrać w przestrzeni otwartej (rozwarte na oścież drzwi teatru, rozmontowanie na oczach widzów dekoracji). Podobnie można by zanalizować muzykę Jana A.P. Kaczmarka: ostra, podbudowana zgiełkiem - rewolucyjna, lekka i powabna - salonowa, dziwna i tajemnicza - kryminalna.
Myśl autora dzieła zinterpretowaną przez realizatorów (reżysera, scenografa, kompozytora i choreografa) artykułują jednak aktorzy, przed którymi Witkacy stawia nie lada trudności. Nie ma tu ról, postaci od początku do końca jednoznacznych, groteska miesza się z realizmem, satyra goni jawę senną. Kiedy zawodzi gramatyką dramaturgii (a tak jest zawsze u Witkacego) aktor musi poczuć ten bardzo charakterystyczny nerw. Czy tak się stało w Teatrze Polskim w Poznaniu?
Nie do końca (zwłaszcza na premierze). Ozdobą przedstawienia były panie Małgorzata Mielcarek (Kurka Wodna) i Irena Lipczyńska (Lady - Księżna Alicja Nevermore). Małgorzata Mielcarek potrafi balansować na granicy snu i jawy; ni to dziecko, ni to prostytutka, fosforyzuje tajemniczością, ale z czasem przedzierzga się w demoniczną kobietę pozbawioną wnętrza. Dyscyplina aktorska opalizuje kiedy trzeba groteską, kiedy trzeba namiętnością. Kurka Wodna Małgorzaty Mielcarek ma coś z modliszki, która napędza jedną ze sprężyn dziejów. Bardzo dobrze zaprezentowała swoje umiejętności aktorskie - będąca dopiero drugi sezon na tej scenie - Irena Lipczyńska. Powabna, zwodząca mężczyzn, potrafi być autentycznie namiętna "cała" czuje ten witkacowski ton, podmywający od początku do końca "sferyczna tragedię" trzech pokoleń rodziny Wałporów. I tak dochodzimy do trzech kluczowych postaci: Ojca - Wojciecha Wałpora (Andrzej Wilk), Edgara - jego syna (Wojciech Siedlecki) i syna Edgara - Tadzia (Mateusz Kostrzyński).
Tylko Andrzej Wilk stworzył postać interesującą aktorsko. To kabotyn, który w każdej rzeczywistości, w każdej płaszczyźnie i wymiarze życia znajdzie dla siebie miejsce. Wojciech Siedlecki, niestety, musiał walczyć z własną manierą, nie potrafił podchwycić stylu konwencji. Jeszcze gorzej wypadł Mateusz Kostrzyński. Nie pomagał kostium ani fryzura, sugerujące zmiany czasowe, wreszcie nie pomogły wyraźnie zarysowane przez reżysera konwencje, zabawa gatunkami - on zawsze grał "na bas". Męski honor w tym spektaklu ratował drugi plan. Trzech starców, czyli żydowska finansjera nakreślona grubą, acz dowcipną kreską (Mariusz Puchalski, Sławomir Pietraszewski, Józef Jachowicz). Zabłysnęli ledwie na kilka minut Trzej Szpicle (Mariusz Sabiniewicz, Janusz Grzelak, Włodzimierz Mielcarek).
Myślę, że te mini kłopoty aktorskie mają swoje głębsze uzasadnienie. Janusz Nyczak, do niedawna nadworny reżyser Teatru Nowego w Poznaniu, przywykł do "swoich" aktorów. Tutaj nie dość, że pierwszy raz zmierzył się z "Kurką Wodną", to jeszcze musiał poznawać zespół aktorski. Wielu oczekiwało tej premiery z niezdrową niecierpliwością, zadając pytanie, czy uda się wejść Nyczakowi na scenę Teatru Polskiego (kiedyś, za innej dyrekcji próbował). Udało się. Powstał bardzo interesujący spektakl witkacowski, a stylistyka teatralna, do jakiej przyzwyczaił nas Janusz Nyczak, wzbogaciła się o nowe półtony, półcienie, barwy.