Artykuły

Rosół z orła

Peerel uwiera. To dobrze. Nie pozwala o sobie zapomnieć, każe się ze sobą rozliczać. Nie tylko poprzez lustrację, także poprzez sztukę. Wystawiony w Teatrze Studio przez Zbigniewa Brzozę "Bal Pod Orłem" jest próbą rozliczenia z peerelem. Niestety, jest to spektakl mdły jak rosół.

Największą i, obawiam się, jedyną zaletą przedstawienia jest pokazanie, że Pod Or­łem nigdy żadnego balu nie było, że całe powojenne dzieje były krzywą funkcji od­wilży i przykręcania śruby. Ale nawet ta zaleta ciągnie spektakl w rejony komikso­wej martyrologii.

Dramat bez dramaturgii

Scenariusz, także Zbigniewa Brzozy, po­wstał na podstawie francuskiego pomysłu, później bardzo spopularyzowanego przez film Ettore Scoli "Bal". Zasada jest prosta: dzieje trzeba niejako odtańczyć bez używa­nia słów, posługując się odpowiednią ilu­stracją muzyczną i najbardziej charaktery­stycznymi dla epoki rekwizytami. Wszyst­ko dzieje się w jednym miejscu: bistro, ba­rze, restauracji, a cała historia kraju musi odzwierciedlić się w losach lokalu i jego klienteli.

Najbardziej uderza fakt, że relacjonujący dramatyczne dzieje powojennej Polski spek­takl Brzozy pozbawiony jest jakiejkolwiek dramaturgii. Oglądamy komiks albo nawet serię kalkomanii, banalnych do granic wy­trzymałości, powielających stereotypy. Lu­dzie w tym "Balu" traktowani są całkowi­cie instrumentalnie. Nie mają własnych emocji i osobowości, nie przenoszą swoich cech ponad czasem i historycznymi zdarze­niami. Wciąż są młodzi albo starzy, rozu­miem więc, że za każdym razem oglądamy nowe pokolenia. To zresztą nie ma znacze­nia wobec faktu, że przez dwie godziny obcujemy z marionetkami. A uproszczenia, na jakie pozwala sobie autor spektaklu, a może na jakie skazał go rewiowy w gruncie rzeczy gatunek, po który sięgnął, są kary­godne.

Nie chodzi wcale o to, że niepoważna kon­wencja nie nadaje się do mówienia o sprawach poważnych. Przeciwnie, ale trzeba wie­dzieć, co się chce powiedzieć. Tymczasem Brzoza uległ pokusie streszczania historii powojennej Polski bez ujawniania własnego do niej stosunku. Powstał spektakl mdły jak rosół: ani sarkastyczny, ani współczujący, ani śmieszny, ani poruszający.

Koniec i początek

Zaczyna się od obrazka chyba jeszcze przedwojennego. W głębi sceny, na ulicy, za drzwiami restauracji "Pod Orłem" uwija się prostytutka, siedzi uliczny grajek. W środku para starych właścicieli spokojnej przystani. Dalej pora na powroty z wojny i projekcje nekrologów obrazujących straty, jakie w czasie wojny poniosła polska Kul­tura. Pojawiają się kobiety w strojach tułaczych, które od han­dlarza kupują eleganckie buty: czerwone, czarne, na szpilkach, lakierowane.

Następna sekwencja to scena przymierzania butów i wspomi­nania dawnego życia i dawne­go jego blasku. Reżyser wraz z choreografem Rafałem Dziemi­dokiem próbuje prowadzić układy taneczne na wzór Piny Bausch, problem w tym, że ak-

torzy Teatru Studio nie mogą sprostać temu zadaniu, a i autorzy ich scenicznych zadań nie mają talentu damy z Wuppertalu.

Dalej sprawy toczą się jak po sznurku: pojawia się milicja i robotnicy budujący nowy dom. Teraz "Pod Orłem" jest kantyną dla wygłodniałych robotników. Wkroczy tu dwóch ochoczych politruków, by zawiesić portret Stalina. Oklaski długie i niemilkną­ce. Oczywiście jeden z robotników się wy­łamuje. Za chwilę stanie się ofiarą prześla­dowań. Potem bal robotników w waciakach i śmierć Stalina. W tle odjeżdża zatłoczony robotnikami tramwaj.

Pora na krew dla Budapesztu, pokaz so­cjalistycznej mody (modele na wybiegu pre­zentują szare chałaty, identyczne jak te, w które ubrani są widzowie), babę z cielęciną i pierwszy bikiniarski rock and roll. To już rok '68. Za chwilę wpadnie para studentów, studentka z zakrwawionym nosem. Jeden z tancerzy okaże się Żydem i zostanie upo­korzony. Postaci odpływają tanecznym kro­kiem w ciemność. To odpływanie w ciem­ność stanie się refrenem spektaklu.

Lata 70 nabierają kolorów. Restauracja "Pod Orłem" zmieniła się w drogi lokal dla dewizowych turystów. Szansonistka w sty-

lu kubańskim (Maria Peszek) traktuje swo­ją pracę z właściwą dla peerelu dezynwol­turą, podobnie jak kelnerki. A para amery­kańskich turystów, przerysowanych, wpro­wadzonych do spektaklu z innej poetyki, budzi wielkie podniecenie personelu i go­ści "Pod Orłem". Scena kończy się komu­nią, jakiej udziela amerykański turysta wkładając do ust Polaków walutowe mo­nety.

Tramawaj dziejów mknie dalej. Już na scenie prawdziwy bard z gitarą w osobie Jacka Kleyffa i za chwilę scena z podziem­nej drukarni. Stan wojenny przynosi kolej­ną zmianę konwencji. Na wzór grand gu­ignola z mroku wyłania się generał Jaruzel­ski zawinięty w czerwoną kołdrę. Z głośników menuet z "Don Giovanniego", a scena ma przypominać Sen Senatora z pamiętnych "Dziadów" Swinarskiego.

Potem na scenę wkracza Breżniew w ko­szuli nocnej i szlafmycy, a za nim Gorba­czow w niemowlęcych śpiochach. Czy Gor­baczow tak pokazany ma być traktowany na równi z Breżniewem? Przyjadą jeszcze francuscy sprzymierzeńcy "Solidarności", którzy będą niezdrowo egzaltować się pol­ską apatią. I to właściwie wszystko.

Koniec jest taki sam jak początek. Wolna Polska to prostytutka na ulicy, ruski grajek siedzący na wielkiej sizalowej torbie w krat­kę. Nowe jest to, że restauracja "Pod Orłem" stała się miejscem wydawania darmowej zupy dla ubogich. Szerzy się też dresiarstwo i nietolerancja - dresiarze zmuszają Murzy­na do wycierania twarzy, żeby stała się bia­ła, polska. Pewnie chodzi o to, że kiedyś bili oni, a teraz bijemy my. A może o to, że zło nie wyparowuje. Dawny ubek został dresiarzem.

Czego nie ma Pod Orłem?

"Bal Pod Orłem" pokazuje tylko milo­we kamienie dziejów peerelu. Wielu wydarzeń brakuje. Nie ma na przykład roku '70. Ale brakuje też innych rzeczy i te bra­ki trudniej rozgrzeszyć wymogami scena­riuszowymi. Oto mamy dzieje peerelu bez udziału Kościoła. Nawet na mgnienie oka na scenie nie pojawia się ksiądz. Jest Sta­lin i Jaruzelski, a nie ma Jana Pawła II. Nie ma też na przykład Wałęsy. Czy na scenie mogą pojawiać się tylko.źli? Tryb elimi­nowania zdarzeń i postaci wydał mi się mocno niepokojący.

Czego jeszcze "Pod Orłem" nie ma? Bra­kuje odniesień do sztuki (wyjątek to Wróblewski), ilustracja muzyczna jest dosyć przypadkowa. Z takiego rysu peerelu trud­no się domyślić, jakim cudem ocalała sub­stancja narodowa, skąd wzięli się tacy panowie, jak na przykład Gro­towski, Kantor czy Wajda. Nie chcę laurek na cześć peerelu, ale jeśli pokazuje się jego dzieje, to warto by je zrozu­mieć poprzez teatr. Tymcza­sem komiksowa rewia nicze­go nie wyjaśnia, niczego nie niszczy ani nie ocala. Nie umiem znaleźć odpowiedzi, do kogo adresowany jest ten spektakl. Czy do młodzieży, dla której peerel to mezozoik, czy do tych, którzy w nim żyli? Nikt się tutaj nie pożywi. Rosół z orła powoduje wymioty.

A może jest tak, że aby pozwolić sobie na rewię z dziejów najnowszych, siłą gatunku ciągnącą w stronę sentymentalną, trzeba mieć już do tych dziejów uregulowany stosunek? Inaczej, chwalebnie zapierając się nogami, by nie popaść w peerelowski sentymentalizm, brniemy w nijakość i dziwną polityczną po­prawność, nudną i nieautentyczną.

Przykro mi. Wiem, że Teatr Studio z wiel­kim poświęceniem pracował nad tym spek­taklem, co zresztą widać w pomysłowości i zapale zespołu, ale zadanie przerosło siły tego teatru i, co gorsza, pochłonęło też zda­je się wszystkie środki. Liczyłem na to, że Zbigniew Brzoza odnajdzie w "Balu" po­etycką siłę, jaką osiągnął w pamiętnej "Go­dzinie, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem". Niestety kicz i klisze po­żarły poetyckość. A peerel dalej się z nas wyśmiewa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji