Potyczki z tekstem (fragm.)
ZDARZENIEM jeszcze osobliwszym okazała się jednak prapremiera "Koczowiska" Tomasza Łubieńskiego, zagrana na dużej scenie Teatru Polskiego. Sztuka autora "Zegarów" korzysta z elementów historycznej faktografii, lecz nie jest kroniką wydarzeń, a raczej gwałtownym obrachunkiem z biografią i mitologią naszego romantycznego pokolenia. Rzecz się dzieje w Turcji, w Burgas, podczas wizyty Adama Mickiewicza w kozackich pułkach Sadyka Paszy (Michała Czajkowskiego), formowanych do walki z carską Rosją w okresie wojny krymskiej.
Zasadniczym wątkiem "Koczowiska" pozostaje przede wszystkim konfrontacja szlachetnie wzniosłej, ale oderwanej od realiów wizji wielkiego wieszcza z brutalną rzeczywistością wojskowego obozu,
w którym pokutuje terror, a równocześnie mnożą się intrygi podyktowane przez sprzeczne interesy Anglii, Francji i Turcji. Łubieński stara się wykazać, że "sprawa polska" była w tej całej grze stawką tylko marginesową, a patos romantycznych haseł miał niewiele wspólnego z realnym kształtem historii. "Koczowisko" jest przy tym wszystkim utworem o dość amorficznym charakterze, zwłaszcza w swej drugiej części egzemplifikującym w sposób zbyt natarczywy tezy Łubieńskiego jako autora "Bić się, czy nie bić?"
Kreowanie tej sztuki na "odważną intelektualnie syntezę dziejów narodowych" (jak to czyni Teatr Polski) nie wydaje mi się zabiegiem najrozsądniejszym.
Ale i tym razem spotkała nas niespodzianka ze strony realizatorów. Tadeusz Minc znalazł sposób na inscenizację nie bardzo klarownego w lekturze tekstu. Nabrał on na scenie zaskakującej intensywności (również dzięki scenografii Urszuli Kenar i muzyce Marka Wilczyńskiego) Reżyser zdołał oczyścić "Koczowisko" z nadmiaru publicystycznej retoryki, nadać przedstawieniu ostrość i czystość teatralnego rytmu. Jest w nim klimat ironii i poezji, goryczy i sarkazmu.
Właściwie cały zespół aktorski nie sprawił zawodu. Trzy role zasługują wszakże na uwagę szczególną. Ferdynand Matysik nie uczynił z kluczowej postaci Kirkora tuzinkowego oprawcy, ale osobowość niepospolitego formatu, kondotiera z filozofią, który zresztą zapłaci za to najwyższą cenę. Andrzej Polkowski kreujący rolę Adama Mickiewicza miał w sobie skupienie i "kompleks misji", z wielkim taktem ukazał też ewolucję postaci, prawdę stopniowo traconych złudzeń. Bardzo przekonywająco, z umiarem i świadomością środków zarysował sylwetkę Rawskiego Bogusław Linda.
Obie prapremiery polskich sztuk współczesnych pióra H. Kajzara i T. Łubieńskiego można zatem zaliczyć do niebagatelnych doświadczeń obecnego sezonu. Inna sprawa, czy nie należałoby jednak rozszerzyć nurtu artystycznych poszukiwań wrocławskich teatrów? Omawiane tu pozycje są bowiem charakterystycznym przykładem literatury scenicznej docierającej do stosunkowo wąskiego kręgu widzów. Powinna ona - rzecz jasna - zachować swoje miejsce w repertuarze, ale nie być jego wyłączną dominantą.