Artykuły

Grantowcy: Sposób na życie? Sam stwórz miejsca pracy dla siebie

Zdarza się wyjadanie zapasów, przekładanie wizyty u dentysty, brak ubezpieczenia i praca 24 godziny na dobę. Życie z grantu proste nie jest. Ale nie chcą inaczej - pisze Magdalena Kicińska w Gazecie Wyborczej - Wysokich Obcasach.

Danny Ghitis, rocznik '82, fotograf freelancer i dokumentalista raczej nie widział zdjęcia, które krążyło u nas w sieci pod koniec maja. Zbigniew Libera trzyma plakat z hasłem: ''Jestem artystą, ale to nie znaczy, że pracuję za darmo''. Ghitis i bez tego wie, że lekko nie jest. Kilka lat temu zrezygnował z etatu w redakcji i teraz zmaga się: z nieregularnością zarobków, ciągłym oczekiwaniem na zaległe przelewy, pracą dla kilku zleceniodawców naraz, szukaniem sponsorów, pisaniem wniosków o granty. Mówi: - Kiedy zacząłem pracować na własną rękę, okazało się, że im bardziej jestem szczery i w zgodzie ze sobą, tym bardziej klienci chcą ze mną pracować i ufają mi. Wybór się opłacił, choć na pewno nie finansowo.

Najmniej problemów ma z brakiem stabilizacji - urodził się w Kolumbii, jako czterolatek wraz z rodzicami przyjechał do Stanów. I od tamtej pory jest w ciągłym ruchu. Nawet w stopce e-maila podpisuje się: ''Ghitis, aktualnie z Brooklynu''. Jest laureatem kilku nagród, które pozwalają mu realizować kolejne projekty. Środków na nie też szuka w sieci. - Żeby zebrać pieniądze na projekt ''Land of Os'', cykl zdjęć o ludziach żyjących w cieniu Auschwitz, zarejestrowałem się w Kickstarterze (patrz ramka). Ale żeby zajmować się tym, co dla mnie ważne, czyli fotografią dokumentalną, zdarza mi się robić zdjęcia komercyjne: fotografuję imprezy, śluby, robię portrety na zamówienie. W tej chwili nie narzekam, pracuję dla kilku zleceniodawców, prawie co tydzień robię coś dla ''New York Timesa''. Ale nie ukrywam, że to ciągła walka, żeby mimo wszystko robić to w zgodzie ze sobą.

W walce wspiera go artystyczny kolektyw, który współtworzył także po to, by zbierać pieniądze na nowe pomysły.

Prztyczek w nos

Bartek, rocznik '83, wykładowca i doktorant na UW, był już w życiu opiekunem młodzieży i animatorem kultury, redaktorem publikacji naukowych, badaczem, koordynatorem projektów, a więc księgowym, dyrektorem administracyjnym i sekretarzem w jednej osobie. Dziś poświęca się wyłącznie nauce. Jest socjologiem, bada m.in. filozofię polityki.

Bartek: - Już na studiach pozyskiwałem granty. Temat samofinansowania, czyli wyciągania pieniędzy na realizację pomysłów, trochę znam. Pierwszy grant, który zdobyłem, to było 3 tys. zł na studenckie badania wspólnot Sasów siedmiogrodzkich w Rumunii. Najpierw pojawił się pomysł, a później pielgrzymowałem z moją dziewczyną po instytucjach takich jak Instytut Kultury Rumuńskiej czy ambasada. Dostaliśmy rekomendacje, a później środki.

Po studiach czuł, że z nauką chce związać życie: - Poszedłem na studia doktoranckie i od razu zacząłem pracę dydaktyczną na dwóch uczelniach - UW i SGGW. Żeby się z tego w Warszawie utrzymać, musiałem pracować w dużym nakładzie godzin, co było piekielnie wyczerpujące. Na studiach doktoranckich miałem też stypendium za wyniki w nauce. Od kilku miesięcy jest pracownikiem naukowym UW.

Bartek: - Ale to nie dlatego, że uczelnia wspaniałomyślnie obdarzyła mnie etatem. Sam stworzyłem sobie miejsce pracy na czas określony. Należę do zespołu, który opracował dwa duże projekty - trzy- i pięcioletni - finansowane ze źródeł ministerialnych. W jednym jestem kierownikiem zespołu, a w drugim - redaktorem serii wydawniczej.

O systemie grantowym dużo się w środowisku akademickim dyskutuje. Bartek: - Ministerstwo teraz wszystko chyba już chce załatwiać w ten sposób. To jest dobre i niedobre zarazem. Dobre, bo osoby gospodarne i zaradne mogą pozyskać środki i realizować swoje projekty. Niedobre, bo kasuje ciągłość zatrudnienia. System grantowy jako wsparcie jest OK, ale ja chciałbym etatu nie dlatego, że sobie go wywalczyłem, tylko dlatego, że jestem dobry, że opublikowałem pierwszą książkę lata temu, nie osiadłem na laurach i nie okopuję się na stanowisku.

Stara się nie narzekać ani na styl życia, ani na wysokość pensji. Bartek: - Dla większości moich znajomych, nawet pewnie zdolniejszych, takie życie byłyby nie do przyjęcia. Dla mnie pieniądze są ważne o tyle, o ile muszę je mieć po to, żeby zapewnić sobie podstawowe potrzeby. Jeśli na coś sobie nie mogę pozwolić, to sobie nie pozwalam. Nie stać mnie na szybki samochód? Nie kupuję. Na dobry rower za kilka tysięcy? Zawsze mogę przerobić stary. Kredytu na mieszkanie nie mam, bo mam to szczęście, że mam dom po rodzicach, choć wymaga remontu. Przydałoby się dach wymienić, więc powoli rozważamy możliwość wzięcia na to kredytu...

System go wkurza, ale nie widzi siebie gdzie indziej. - Wiem, że to brzmi idealistycznie, ale wywodzę się ze środowiska lewicująco-subkulturowego i gdzieś tam we mnie pobrzmiewa głos nie tyle odrzucania rynku - to nie te czasy - ile niedostrzegania w nim siebie. I może to jest jakaś moja dysfunkcja. Stworzyłem sobie niszę i zaczyna mi się to podobać, mam wrażenie, że dałem systemowi prztyczka w nos.

Od-do, przed i po

Grantowo-projektowy tryb zna od lat Patrycja Dołowy, rocznik '78, doktor mikrobiologii. Do niedawna stała na trzech nogach. Pierwsza to działalność społeczna - praca w fundacji MaMa. Druga to sztuka. Z trzeciej, czyli pracy w Polskiej Akademii Nauk, właśnie rezygnuje.

Patrycja: - ''Nauka-sztuka-społeczeństwo'' - taką markę powinnam sobie wyrobić.

Sztuka zawsze w niej siedziała, ale z domu wyniosła przekonanie, że to niepraktyczne. - Kiedy zdałam na biologię, oficjalnie pożegnałam się ze sztuką i wszystkie moje pastele oddałam w prezencie, ale w wakacje zobaczyłam wystawę fotografki Nan Goldin. To było absolutne katharsis i już wiedziałam, że nie mogę z tego rezygnować - wspomina. Po biologii poszła na studia artystyczne. - Myślałam, że dyplom coś zmieni, a wystawy przyjdą same. Nie zastanawiałam się, jak zbierać pieniądze na projekty artystyczne. Długo to we mnie dojrzewało. Kopa dała mi Sylwia Chutnik, szefowa fundacji MaMa, która na mnie nakrzyczała, że tworzę do szuflady, zamiast wyjść z tym do ludzi. I teraz sztuka jest też tym obszarem obok działalności fundacyjnej, gdzie robię projekty, zbieram pieniądze.

Patrycja przyznaje, że to wyzwanie. - Kiedy niedawno złożyłam wymówienie w PAN-ie, myślałam: dziewczyno, w środku kryzysu rzucasz ciepłą posadkę, którą mogłabyś mieć do końca świata?! Z boku wygląda to na decyzję wariatki, bo pewny etat zostawiłam dla niepewnego pisania wniosków o granty, ale to mi daje jeszcze większy napęd do walki. Mówię sobie: muszę zdobyć te pieniądze. I je zdobywam.

W tym roku dostała stypendium ministra kultury. 3 tys. zł miesięcznie przez pół roku.

- Stypendium to komfort - daje wolność tworzenia. Bieganie z miejsca na miejsce, chałturki, praca artystyczna po ośmiu godzinach pracy na etat to na dłuższą metę niemożliwe. Ale ja, mimo że to stypendium mam, wciąż robię coraz to nowe rzeczy. Nie mogę przestać się angażować. Tyle że teraz to jest mój wybór, a nie konieczność.

Dzięki stypendium powstały ''Widoczki''. - Pamiętasz, jako dziewczynki robiłyśmy takie obrazki pod szkiełkiem. Zakopywało się je, a po jakimś czasie wracało do nich i wszystko wyglądało już inaczej. Od tego wyszłam - robię odlewy ze swojego ciała, umieszczam w nich fotografie i takie ''widoczki'' zakopuję w ziemi. Można mnie zobaczyć, jak biegam po mieście z łopatą.

Ale żeby zrobić ten czy inny projekt, musi lawirować: - Do tej pory robiłam te swoje trzy ścieżki równolegle i zdobyte na jednej pieniądze mogłam przesunąć na drugą, coś zrobić za darmo, a gdzieś zaoszczędzić. Teraz zostały dwie ścieżki: sztuka i fundacja, w której też pracuje się projektowo. Jest projekt to jest praca, oczywiście na śmieciowej umowie.

Dołowy: - A jak projekt się kończy - co nie znaczy, że kończy się praca - to wynagrodzenia nie ma. I to jest OK, jeśli masz inne źródło utrzymania.

Nie zrezygnowałaby jednak z tego sposobu życia: - Dla mnie wolność to podstawa. A skoro wybrałam taki styl życia świadomie, to godzę się na to, że moja wolność ma swoją cenę. Że nie będę miała zawsze pełnego portfela, będę narzekać na brak stabilizacji, że w moim życiu brakuje porządku - harmonogramu, planowania. To jest oczywiście fajne, ale ma też słabe strony. Bo gdybym pracowała na etacie, to byłabym ''od - do'', co oznacza, że ''przed'' i ''po'' miałabym czas dla siebie. A żyjąc tak, jak ja żyję, pracuje się non stop, z weekendami i wieczorami ''w projekcie''. Mam dwójkę dzieci, męża i to życie rodzinne funkcjonuje trochę poza mną. Nie biegnę po pracy po dzieci do przedszkola i nie spędzam z nimi czasu tyle, ile bym chciała, w jasno określonych ramach, tylko na przykład spotykam się z tobą w naszej fundacyjnej kawiarni, bo akurat jest taka sytuacja, że muszę zamknąć lokal. To jest taki paradoks, że moja wolność ogranicza moją wolność, na przykład do bycia z dziećmi.

Kelnerka w odwodzie

Poczucie dobrze obranej drogi ma też Katarzyna Regulska, rocznik '75, współzałożycielka Stowarzyszenia Praktyków Kultury. Realizuje m.in. projekty z uchodźcami z Czeczenii i Inguszetii, z dziewczynami z poprawczaka w Falenicy. Ostatnio pracowała przy ''Mnemotechnikach'', spektaklu wystawianym w Teatrze Dramatycznym w Warszawie.

Zajmuje się też reportażem. - Mam wolny zawód, w ramach którego robię bardzo różne projekty: artystyczne, edukacyjne, dziennikarskie - mówi.

Studiowała polonistykę na UW. Wydawało się jej, że to twórczy kierunek: - Ale okazało się, że nie ma tam dla mnie niczego ciekawego. Wybrałam więc specjalizację z animacji kultury - trochę też dlatego, żeby i siebie ''zaanimować''.

Katarzyna: - Po studiach czułam presję, jak chyba wszyscy w takim momencie, żeby natychmiast znaleźć pracę, ale podskórnie czułam, że w moim życiu pewne rzeczy dopiero się zaczynają, że nie chcę się na nie zamykać, iść według schematu. Zamiast szukać pracy w Warszawie, wyjechałam na rok pod Olsztyn, do Teatru Węgajty.

Tam napisała swój pierwszy projekt. - Teatr nie miał pieniędzy, żeby mnie zatrudnić, więc musiałam je zorganizować. Z Instytutu Kultury Polskiej dostałam grant - 400 zł miesięcznie na pracę z dzieciakami stamtąd i swoje artystyczne działania. Na wsi dużo łatwiej było się utrzymać.

Po Olsztynie wyjechała do... Paryża.

Regulska: - Studiowałam teatrologię - na Sorbonie i w szkole teatralnej L'École Internationale de Théâtre Jacques Lecoq. Utrzymywałam się, wynajmując mieszkanie po babci w Warszawie.

W Paryżu najpierw pomieszkiwała u znajomych, ale szybko znalazła pracę jako kelnerka. Twierdzi, że to jej prawdziwy wyuczony zawód, do którego zawsze w czarnej godzinie będzie mogła wrócić.

We Francji miała zostać najwyżej dwa lata, została osiem. Zahartowała się, zaczęła sobie układać życie prywatne, ale nie umiała znaleźć dla siebie pracy w tej dziedzinie, która ją interesowała najbardziej. - W Paryżu rynek artystyczno-społeczny jest już tak nasycony, że ja ze swoimi pomysłami byłam po prostu kolejną osobą z miliona. Działałam przez chwilę jako wolontariuszka w organizacji Parada France, która pracowała głównie z Romami z przedmieść, ale czułam, że się nie rozwijam zawodowo. Mogłam tam zostać ewentualnie żoną i matką. Zaczęłam więc przyjeżdżać do Polski i tu robić projekty. Założyliśmy ze znajomymi w Warszawie Stowarzyszenie Praktyków Kultury i w ten sposób pojawił się silny punkt zaczepienia. Wsiąkałam w tę pracę i widziałam, że jest w tym potencjał. Ze swoim teatrem zaangażowanym społecznie trafiliśmy w niszę.

Od tamtego czasu pracowała przy kilkunastu projektach. Utrzymuje się z nich.

Regulska: - Taki wybór ma konsekwencje, to życie trochę tułacze, żonglerka na krawędzi, ale i tak lepsze to niż praca w korporacji.

Cena? - Nie podróżuję tyle, ile kiedyś, ale to nie jest jakiś wielki dramat. Poza tym pieniądze kreują potrzeby - kiedy mam ich trochę więcej, zaczynam je wydawać na to, co nie jest mi specjalnie potrzebne. Nie staję się mniej szczęśliwa, kiedy ich nie mam.

Nie ma ich zbyt wielu od trzech miesięcy i pierwszy raz ma kryzys. - Przy projektach wychodzisz od pomysłu, później pisze się wniosek, składa w danej instytucji i czeka. To czekanie jest najgorsze. W tym roku pieniądze przychodzą z opóźnieniem. Dawno tak mało nie zarabiałam, zwłaszcza że pracuję naprawdę dużo. Od trzech miesięcy żyję na zakładkę, pożyczam pieniądze i wyjadam zapasy, nie płacę składek, chwilowo nie mam też ubezpieczenia, które zawsze sobie sama opłacałam. Pewnie, że nie czuję się z tym komfortowo. Ale to ryzyko, z którym się liczyłam. I może jestem głupią optymistką, ale muszę wierzyć - i wierzę - że to chwilowe. Praca daje mi taką satysfakcję, że stabilizacja schodzi na drugi plan.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji