Sad nie owocujący
Interpretacja "Wiśniowego sadu" w warszawskim Teatrze Ateneum oczarowała mnie i zaskoczyła. Raz jeszcze przekonałam się, że dramatów Czechowa nie można zamknąć w jednowymiarowej formie. Wielowarstwowa struktura tych utworów pozwala wyczarować z nich porywającą kompozycję, ale potrafią dokonać tego tylko wybitni.
"Wiśniowy sad" grywano wg tradycji MCHAT-u na łzawo, jako tragedię ludzi niepotrzebnych, powodem której są uwarunkowania historyczne. Często robiono z niego płyciutką komedię, lecz jedna i druga koncepcja kaleczy ten utwór i zubaża go, jeśli sztukę rozgrywa się w jednej tylko tonacji. Przecież Czechow zaobserwował i utrwalił obraz odchodzącej epoki rosyjskiego ziemiaństwa, rysując go codziennymi, zwyczajnymi zajęciami przedstawianych postaci.
Przedstawienie Janusza Warmińskiego w stołecznym "Ateneum" jest komedią indolencji, lenistwa i niemożności, bo czyż nie śmiejemy się z głupoty i naiwności ludzkiej? Tu w przeciwieństwie do głośnej inscenizacji Babickiego w teatrze gdańskim, w której każda postać zasklepiła się w swoim świecie, czuje się łączące wszystkich więzi. W sukurs tej koncepcji przychodzi scenografia Andrzeja Markowicza: na małej przestrzeni trudno się zagubić. Ogranicza ją otulająca scenę, miękko udrapowana, przejrzysta tkanina o spokojnej tonacji ciepłej, rozbielonej szarości. Tak ukazane wnętrze jest doskonałym dopełnieniem jedwabistą nicią tkanej aury tego spektaklu. Podkreśla atmosferę szczęśliwej, pogodnej rodziny. Za pajęczą zasłoną majaczy coś: wiśniowy sad? W każdym razie jest to martwy krajobraz nie owocuje, tak jak nie "owocują" domownicy tego ziemiańskiego dworku - ludzie nie tyle bezmyślni, czy pozbawieni wrażliwości, co nieporadni, więc jakby instynktownie trzymają się razem. Wszyscy są zaprzyjaźnieni, nawet jeżeli nie należą do rodziny. Tak więc Pietia Trofimow (Henryk Talar) i sąsiad Piszczyk (Henryk Machalica) doskonale wkomponowują się w mozaikę rodziny. Także Łopachin (Leonard Pietraszak), bo i on na swój sposób kocha tych "dziwaków". Wygląda co prawda raczej na rzetelnego, ale nie pozbawionego fantazji kupca, aniżeli na syna pańszczyźnianego ongiś parobka. Ale taka postać nie pasowałaby do tej przejrzystej, kryształowej konstrukcji radości i wesela, beztroski ukazanego świata, szczelnie zamkniętego na impulsy z zewnątrz. Brutalny cios rzeczywistości i konieczność sprzedaży majątku zrywa pajęczą nić kokona. Nie na długo jednak - trzeba żyć, toteż każdy gorączkowo ustawia się w nowym miejscu (ironicznym komentarzem tych zabiegów jest scena, w której Trofimow spoza zsuniętych mebli wrzeszczy o nowej, lepszej przyszłości trzepiąc półkaloszkiem o szafę, a Łopachin ochoczo pohukuje w takt jego pokrzykiwań). Ale za chwilę następuje gorzka puenta. Pośród byle jak zestawionych, zbędnych, starych mebli umiera zapomniany, "nikomu już nie potrzebny", stary Firs (J. Świderski),
Sukces przedstawienia tkwi niewątpliwie w aktorstwie zespołu. Oglądamy galerię wspaniałych postaci: nieudacznicy, śmieszne oryginały... Uwagę widzów przyciąga stary, ślamazarny Firs - relikt przeszłości: Jan Świderski wystąpił w tej roli na swój benefis - 70 lecie urodzin. Znakomity aktor stworzył postać poza tekstem. Gra grymasem, gestem. Coś niezrozumiale mruczy, rozdziawia usta w "niedosłyszącym grymasie" twarzy. Grzeje starość w blasku rodzinnego ciepła. Jest i "delikatna" służąca, która tak przesiąkła dworskim życiem, że uważa się niemal za panienkę. Ale nie w tym leży oryginalność stworzonej przez Marię Ciunelis postaci. Jest to głupiutka, łasa na komplementy dziewczyna, o drzemiącym w niej bujnym temperamencie. A zwiastują go sceny niewybrednych zalotów lokaja Jaszy. Duniasza niby się go boi, ale nie protestuje. Och, taki amant! Z Paryża! Przeciąga się jak kotka żądna pieszczot. Sam Jasza (fajerwerk gry aktorskiej J. Borkowskiego) chodzi dumny i nadęty (czy raczej wypięty). Bezustannie czyści lakierki i strzepuje niewidzialne pyłki z nienagannie czarnego garnituru. Ale "najoryginalniejszym" dziwakiem jest pięknoduch Gajew (Jerzy Kamas), kochany wujaszek. No cóż, lepszy uroczy wałkoń niż wałkoń ponury.
Smakowanie aktorstwa Aleksandry Śląskiej umyślnie zostawiłam na koniec. Jej Raniewska jest zjawiskowa: nieskazitelnie elegancka, w sukni o pastelowym odcieniu różu, w delikatnej wytwornej fryzurze. To wielka dama, naturalna i bezpośrednia, świadoma swej urody i uroku. Jej wrażliwa natura emanuje serdecznością, co sprawia, że wszyscy ją kochają. Ale sama jest egoistyczna i obraca się w zaklętym kręgu swoich spraw, traktując wszystkich z jednakową, ledwie dostrzegalną wyższością. Raniewska jest beztroska i radosna, bo chce być zaślepiona. Przecież ma świadomość własnej słabości, bezradności, "niemoralności" ale nie ma w nikim oparcia i nie znajduje go w sobie. W jej postępowaniu jest jakaś nielogiczna konsekwencja, ciągła ucieczka.
Aleksandra Śląska jest jak w każdej roli cyzelatorką gestów, mimiki, uśmiechu. Jej ruchy są pełne harmonii. Z gracją manipuluje szalem, otula się nim, układa w malownicze zawoje. To zarzuca, to przewiesza przez ramię, owija wokół szyi. Z godną podziwu perfekcją operuje głosem; zadziwiają zwłaszcza szybkie zmiany rejestru jej głosu. Smutny, zrezygnowany ton za chwilę zmienia się w głęboki, chrapliwy, wyniosły (scena z Pietią). Rysowana delikatną kreską postać pozwala jednak wydobyć jej wielowymiarowość i ciemne strony charakteru ukrywane pod otoczką dobroci i serdeczności. Śląska nie obawia się ukazać płytkiego pojmowania świata przez Raniewską, nie zabiega o współczucie widza, ale zmusza do zastanowienia się.
"Tragizm trzeba na odwrót, chować": wydaje się, że tę refleksję Efrosa na temat dramatów Czechowa reżyser uczynił mottem wyszlifowanego w najdrobniejszych szczegółach spektaklu. Warmiński jest tu mistrzem pastelowego, urokliwego malarstwa. Koloryt jest delikatny i kruchy, ale spektakl w wymowie głęboki i poruszający. Delikatna komediowa konstrukcja nie dopuszcza przerysowań. Nawet obłędny i groteskowy w wymowie taniec domowników, służby, gości i muzyka żydowskiej kapeli, która rżnie wesołe kawałki, kiedy zapada się ten beztroski świat, jest na granicy rzeczywistości. Nie ma w tym spektaklu smutku przemijania, tragizmu, a brak naturalizmów rodzajowych rodzi refleksje natury ogólniejszej... Czy na pewno jest to obraz odchodzącej epoki? Wielu z nas ma swój "wiśniowy sad", lecz mało kto umie go zatrzymać, pomimo bankructwa gotowy na życie wśród urojeń i pustych gestów.