Warszawska Medea
Wdzięk warszawskiej "Medei" (w Teatrze Dramatycznym ) polega na jej niezdecydowaniu i kokieterii. Niezdecydowaniu reżysera (Jerzy Markuszewski) i aktorów co do stylu spektaklu, który pragnął być bardzo współczesny, ale nie chciał zrezygnować z egzotycznego posmaku archaicznego kostiumu, gestu i pozy. Kokieterii wobec Eurypidesa i publiczności, której sugeruje się z inteligentnym przymrużeniem oka: zobaczcie, jakie zwykłe, prawie dzisiejsze dramaty rodzinne przeżywali mitologiczni bohaterowie i z jakim barbarzyńskim okrucieństwem załatwiali osobiste porachunki i krzywdy. I na tym może polega trudność konsekwentnej modernizacji "Medei", że mitologiczna potworność jej dzieciobójczej zbrodni nie mieści się w normalnym pojęciu współczesnej zemsty. Medea sprowadzona do wymiarów współczesnej kobiety, oszalałej z zazdrości i krzywdy, rozporządza na ogół bardziej cywilizowanymi sposobami zemsty na niewiernym mężczyźnie niż czarownica z Kolchidy.
A Mikołajska gra jedną i drugą: kobietę współczesną, nieco "rodzajowo'' zaznaczającą swoją odtrąconą kobiecość, i tragicznie hieratyczną postać z antycznej tragedii. Gra zresztą przejmująco, zwłaszcza w scenach, kiedy dojrzewają w niej plany zemsty na rywalce i wiarołomnym mężu i kiedy ta zemsta dochodzi do skutku. W tych scenach inteligentna (choć niezamierzona) zabawa w antyczny teatr, jaką mimo woli staje się "Medea" w transkrypcji Dygata i w reżyserii Markuszewskiego, zaczyna być prawie tragedią. Prawie, bo Mikołajska zubożyła swą bohaterkę o jedno ważne uczucie: o miłość do Jazona, bez której jej nienawiść i zemsta traci bogactwo i barwę. Medea niekochająca nienawidzi zbyt jednorodnie. Ma jednak liczne chwile zagrane z "siłą fatalną", wstrząsające i piękne, i może widz zapomniałby w tych chwilach o swoim nieco parodystycznym odczuciu spektaklu, gdyby "programowo" (zapewne) trywialny i obleśny Jazon (Gustaw Lutkiewicz pełni tu wyraźnie antymaskulinistyczną funkcję) nie rozpraszał swoim zjawieniem i zachowaniem wywołanej przez Mikołajską tragicznej aury. A swoją drogą taki właśnie Jazon, który swoją życiową karierę "uskutecznia" za pośrednictwem rozkochanych w nim kobiet, wprowadza dodatkową satyrę nie tylko na mężczyzn cynicznych, wiarołomnych, krótkowzrocznych; fakt że z powodu takiego nicponia i byczka tak się fatalnie potoczyło życie nie byle jakich przecież kobiet, jak Medea i córka Kreona, zawiera także trochę szekspirowską satyrę na dziwactwa kobiecego rodu, w którym poetyczna Tytania zakochuje się w głowie osła.
Tak odremontowana "Medea" stała się oczywiście możliwa dzięki nowemu (po "Królu Edypie") eksperymentowi Stanisława Dygata, który z właściwym sobie talentem streścił eurypidesową "Medeę" piękną prozą i w lapidarnym skrócie, stylem wielce współczesnym i z dużą dbałością o zmodernizowanie skojarzeń i kwestii. Rolę chóru pełni np. jedna dziewczyna (Elżbieta Czyżewska), która ze smutnych losów Medei wyciąga całkiem nieprzestarzałe wnioski co do losów całego ludzkiego rodzaju, a zwłaszcza jego lepszej połowy, i swoich jako kandydatki na przyszłą Medeę perspektyw.
Rola Czyżewskiej, mimo zręczności, z jaką została wkomponowana w spektakl i w sprawy Medei, nie bardzo się pewnie widowni kojarzy z chórem kobiet korynckich. Tę rolę (chór korynckich kobiet, a może mężczyzn, bo Dygata stać nawet na zmianę płci bohaterów, kiedy zachodzi potrzeba) spełnia z powodzeniem Wojciech Siemion, który trzykrotnie, na początku, w połowie i w (końcu wkracza na scenę w czarnym, modnie skrojonym garniturze, żeby gładko wyuczonym i potoczyście skandowanym greckim heksametrem przypomnieć czy uprzytomnić widowni, że to jednak "Medea" nie tylko Dygata, ale w pewnym stopniu także Eurypidesa.
Dekoracja Andrzeja Sadowskiego wprowadza nastrój podniosły i coraz bardziej ponury przez zmieniające się kolory parawanów, z których zbudowana jest przestrzeń, gdzie Medea przeżywa swoją kobiecą tragedię.