Eurypides via Dygat
Każde przedstawienie dramatu antycznego jest u nas eksperymentem reżyserskim, aktorskim i językowym, odkrywającym wszystko od nowa. Eksperymenty te nie wyrastają z podłoża doświadczeń inscenizacyjnych - traktowanych choćby tylko ilościowo - nie mają utrwalonej tradycji. To sprawia między innymi, że w jednym i tym samym przedstawieniu obok rzeczy udanych i odkrywczych zdarzają się rzeczy rażąco fałszywe, niekonsekwentne, ześliźnięcia zaskakująco poniżej poziomu całości. Niewątpliwie zalety "Medei" Eurypidesa wystawionej w Sali Prób Teatru Dramatycznego są chwilami nawet przesłaniane przez niewątpliwe, jaskrawe i oczywiste błędy. Wybitna rola Haliny Mikołajskiej powstała mimo przeszkód, o których będzie jeszcze mowa.
Mikołajska miała po "Dobrym człowieku z Seczuanu" okresy lepsze i gorsze, role mniej i bardziej przemyślane, ale żadna nie dorównała aktorskiemu opracowaniu postaci Szen-Te w sztuce Brechta. "Jawnogrzesznice" ze sztuk Broszkiewicza i Sartre`a, zmysłowa lady Makbet i perwersyjna Eleonora z komedii Sagan nie ukazały możliwości Mikołajskiej. W "Medei" aktorka skrępowana rygorami tragedii, ale wyzbyta troski o dekoracyjność postaci, charakterystycznej dla wspomnianych wyżej ról, rozwija bogate środki aktorskie. Prawda, Medea jest rolą bogatszą niż Elisabeth Proctor w dramacie Millera, niż "czarownica" Fry`a. Bogatszą, ale trudniejszą.
W pierwszej scenie Medea jest rdzawo-czerwoną plamą w mrocznej głębi sceny. Nie widać dobrze jej twarzy, słychać głos. Mikołajska zaczyna na nucie ostrej, buntowniczej. Potem tylko zza sceny dobiega jej krzyk, dominuje w nim rozpacz, która brzmi w całej roli. Na proscenium wychodzi kobieta z twarzą pełną cierpienia. To, że Medea z taką siłą odczuwa zadany jej ból i że nieszczęście wydaje jej się niezmierzone, stanowi jedyne - w ludzkich jeszcze granicach - wytłumaczenie czynów, które popełni. Mikołajska znajduje dla Medei rację rozpaczy. W momencie, gdy Kreon każe jej iść na wygnanie, Medea odwrócona do niego tyłem, patrzy z wyrazem niedowierzania na Dziewczynę (Elżbieta Czyżewska), obecną cały czas na scenie. Staje się wcieleniem bezradności wobec nie kończących się krzywd. W chwilę potem szybko obraca się twarzą do Kreona, już skupiona, gotowa do walki. Przy Jazonie nie załamuje się. Na wyrazy współczucia reaguje gwałtownym skrętem ciała. Wchodzi tu w grę ambicja, świadomość ceny, jaką zapłaciła za miłość (zbrodnie popełnione dla Jazona) i podłości pobudek Jazona. Mikołajska daje do zrozumienia, że zemsta Medei nie rodzi się z niskiego pragnienia satysfakcji. Zemsta jest jedynym środkiem wyzwolenia od cierpień, które przerastają jej siły. Krzywda odkryła tkwiące w Medei okrucieństwo, które musi znaleźć ujście. Medea w pewnym momencie nie panuje już nad swoim działaniem, podlega wewnętrznym siłom, które uniezależniły się jakby od niej samej. W ten sposób dochodzi Mikołajska do fatalistycznej motywacji tragedii, której wymaga mityczna zbrodnia. Mikołajska ani przez chwilę nie umniejsza tragedii, współczesność interpretacji nie oznacza dla niej powszechności. Rozgrywa rolę w kategoriach mitycznych, ostatecznych, utrzymując dzięki temu konsekwentnie jednolity tragiczny ton. Mikołajska uwydatnia w tekście mechanizm zbrodni. Dzieciobójstwo jest konsekwencją pierwszego morderstwa. Medea chciałaby sama u siebie wybłagać życie dzieci. Zdaje się odstępować od planu. Ale uświadamia sobie, że dzieci zapłacą za jej zbrodnię w każdej sytuacji. Bierze więc wszystko na siebie, łamiąc inne życia, łamie i swoje. Podsyca się myślą o zadaniu ciosu Jazonowi. Mikołajska zachowuje uczucia macierzyńskie jako podskórny motyw roli. Daje im najbardziej liryczny wyraz w scenie wyimaginowanego pożegnania, szukając dłońmi dziecinnych rąk. O bogactwie roli decyduje jednak skala środków. Skandowany śmiech, którym Medea przerywa opowieść posłańca o ostatnich chwilach Kreona i jego córki, jest wstrząsający. Jednocześnie różnicowane frazy śmiechu, coraz bliższe jęku, są symbolicznym skrótem całego ujęcia postaci, komentarzem do niej.
Istotną trudnością w prowadzeniu roli Medei był brak partnera, niewłaściwe dobranie i ustawienie Jazona. O ile Mikołajska nie schodzi poniżej poziomu tragedii, o tyle Lutkiewicz do niego nie dorasta. U Eurypidesa Jazon jest wewnętrznie płaski, ale to nie znaczy, że należy go przedstawiać jako zadowolonego z siebie bęcwała. Musi w tym micie coś reprezentować. Cierpienia zawiedzionego cwaniaka (to jest ton roli w Dramatycznym) nikogo nie obchodzą. Prymitywizm Jazona wprowadza akcepty humorystyczne. Nie wiem, czy debiutujący w tym teatrze reżyser Jerzy Markuszewski w pełni odpowiada za obsadę, ale odpowiada za przejaskrawienia roli, mimo że chodzi tu raczej o typ aktora niż o grę.
Drugą przeszkodą w niezakłóconym odbiorze tragedii był "drobiazg", ale drobiazg rozkładający scenę finałową: autentyczny, wypchany, parciany worek, nad którym Medea płacze i przeklina. Komu potrzebny był taki dowód dzieciobójstwa? Skąd taki pomysł w przedstawieniu bez rekwizytów, w przedstawieniu neutralnej konwencji plastycznej, jednolitym kolorystycznie (zasada jednego jaskrawego kostiumu), subtelnie cieniowanym? To jest rzecz w danym ujęciu nonsensowna z punktu widzenia aktorskiego, reżyserskiego i scenograficznego.
Proporcja zagadnień jest taka jednak, że konkretne pretensje adresowane do Markuszewskiego nie negują zasadniczego faktu: przedstawienie, które jest jego warsztatem reżyserskim, zachowuje w granicach nowoczesnej prostoty inscenizacyjnej ton tragedii antycznej. Reżyser znalazł oparcie w scenografii Andrzeja Sadowskiego, który ciekawie i sugestywnie rozwiązał zagadnienie przestrzeni, stwarzając pozory sceny głębokiej. Markuszewski wykazał dużą sprawność techniczną w nadaniu koturnowości postaciom. Rygorystyczna kontrola gestu i ruchu była przeprowadzona z uwzględnieniem współczesnego smaku. Może zbyt mechanicznie, ozdobnikowo zostały potraktowane niektóre układy ruchowe. Myślę o wymijaniu się aktorów i paru przesadnie modelowanych pozach Czyżewskiej.
"Medea" została przedstawiona w transkrypcji Stanisława Dygata. Kryje się za tym dość daleko posunięta ingerencja w tekst. Dygat czynnie pośredniczy między Eurypidesem i współczesnością. Daje swobodny przekład, skraca, przestawia kwestie. Wprowadza nową postać pod nazwą "Niespokojnej dziewczyny", która - teatralnie rzecz biorąc - spełnia funkcję przodownicy chóru i dlatego jest mocno osadzona w przedstawieniu. Dziewczyna zastępuje Piastunkę i Chór Niewiast Korynckich. Jej tekst pochodzi częściowo od Eurypidesa, częściowo od Dygata; ma charakter uwspółcześniającego komentarza. Dziewczyna wspiera Medeę, uosabiając czystą kobiecość staje po jej stronie. Dokonuje się tu przesunięcie myślowe. Eurypides jest mniej jednoznaczny w ocenie Medei i głębszy. Dygat dopowiada zbyt wiele. Mam wrażenie, że wystarczyło tylko podprowadzić problematykę kobiecą. Postawienie kropki nad "i" pcha temat w ramy małżeńskiego trójkąta, nie bez pomocy paru zwrotów językowych.
Mikołajska, Czyżewska i Para świadczą za stylistyką Dygata. Tekst brzmi w ich ustach czysto. Jednak wydaje mi się, że przekład jest trochę nieostrożny. Nie idzie o samą jego współczesność, ale o to, jak współczesność językowa jest rozumiana. Współczesny język też ma inny styl w filozoficznych dywagacjach a inny w małżeńskim sporze. W pierwszym wypadku zachowuje "odświętny" wyraz. Podnieść styl tego drugiego na wyżyny tragiczne - to cała trudność, nie zawsze ostrożnie w "Medei" rozwiązana. Można się tu powołać na konkretny pozytywny przykład, na "Medeę" Jana Parandowskiego (druk. w Dialogu), napisaną współczesnym językiem, krótkimi zdaniami, z prostotą godną tragedii. Język Dygata jest stylizowany przez zawijasy składniowe i faworyzuje zwroty jaskrawo współczesne, które w stylistyce tragedii odbiera się jako anachronizmy.
Oryginalne fragmenty greckie recytowane przez Wojciecha Siemiona kontrastowałyby z każdą wersją przekładu w sposób wysoce teatralny. Rytmiczne wersety i palący się znicz poetyckim akcentem otwierały i zamykały spektakl.