Ot i tragedia
Zbyt gorący mam stosunek do TEATRU DRAMATYCZNEGO WARSZAWY, żeby kwitować w sposób letni to, co mi bardzo przemówiło do przekonania, a także to, co mi się bardzo nie spodobało w wystawionej na małej sali tego teatru "MEDEI" w transkrypcji Stanisława DYGATA, scenografii Andrzeja SADOWSKIEGO i reżyserii Jerzego MARKUSZEWSKIEGO.
Z afiszów wnioskujemy, że jest to dzieło EURYPIDESA, który, jak wiemy, już w V wieku przed naszą erą był w Atenach Peryklasa nowatorem. Między innymi postacie swych tragedii obdarzał psychologicznie umotywowanymi namiętnościami, a więc nie jest patronem oziębłości. Tym bardziej pobudza to do pisania w sposób szczery o realizacji jego arcydzieła.
Że istotnie wystawiono rzecz, przynajmniej częściowo Eurypidesa, możemy domniemać także na przedstawieniu z tego, że Wojciech SIEMION, zastępujący jednoosobowo chór, wypowiada swój tekst w języku starożytnych Greków. Cóż... jesteśmy narodem uczących się i nic co ludzkie nie powinno nam być obce, a Siemion recytuje bardzo pięknie.
Gdyby tak całe przedstawienie streściło się do porywającej gry MIKOŁAJSKIEJ w języku Dygata i odzywek SIEMIONA w języku Eurypidesa i zostawiliby nam jeszcze na scenie Elżbietę CZYŻEWSKĄ, jako "Niespokojną dziewczynę", ale bez przydzielonych jej słów, a tylko z ilustracją gestową w stylu wchodzącej w modę leczniczej gimnastyki jogów - mielibyśmy swoisty popis wirtuozerii. Byłby to pewnie imponujący koncert. Niestety, do całego przedstawienia zbyt dużo domieszano jaskrawych fałszów.
Wprawdzie o paru jeszcze innych aktorach nie da się także powiedzieć złego słowa. Mam na myśli Józefa PARĘ jako Kreona i Ludwika PAKA jako Posłańca, ale mieli epizody bardzo krótkie i mało istotne. Natomiast poważną rolę Jazona otrzymał Gustaw LUTKIEWICZ, sprawny w zupełnie innych zadaniach scenicznych i filmowych, ale zupełnie nieprawdopodobny w tej sytuacji. Jerzy ADAMCZAK, trajkocący półgębkiem tekst Egeusza, walnie mu dopomógł do tego, by przedstawienie zatrąciło amerykańskim "comicsem".
Gdy już padło słowo "comics" - zastrzegam się, że tym razem nie myślę obciążać Dygata. Dygat widać wziął do serca zarzuty, postawione mu przy okazji "Edypa" i tym razem swej pracy trawestacyjnej nie pozwolił nazwać przekładem lecz transkrypcją. Jest to solidne postawienie sprawy - nikogo nie wprowadza w błąd. Z afisza i programu wynika, że ani on nie napisał "Medei" stworzonej przez Eurypidesa, ani jej nie przełożył w ścisłym znaczeniu, lecz zachowując zasadniczą wierność treści, przekazał ją w uproszczonej formie, jak to pozwalają sobie czynić na przykład filmowcy z arcydziełami literatury, lub autorzy "musicalów" z komediami, dając niepełne, ale przynajmniej częściowe ich odbicie.
Ten stopień pietyzmu zrozumiał całkowicie scenograf. Zwłaszcza kostium Medei, nie rażąc muzealnością, uprawdopodobnia nam córę Kolchidy, krainy, leżącej nad Czarnym Morzem u stóp Kaukazu. Cóż dopiero, gdy tę królewnę, wnuczkę słońca, urodzoną na skrzyżowaniu dróg między Scytią i Małą Azją zagrała Halina MIKOŁAJSKA. Odtworzyła na wpół barbarzyńską dzikość uczuć pomieszaną ze wschodnim wyrafinowaniem, także w okrucieństwie. Wspaniała gra Mikołajskiej, która w skali głosu, w geście, czajeniu się, triumfowaniu, rozpaczy i klęsce znowu dokumentuje swoją klasę kunsztu, sprawia, że nawet wyzwiska pod adresem Jazona w stylu mokotowskim, jakimi konsekwentnie naszpikował swoją transkrypcję Dygat, nie niszczą naszej iluzji.
Niestety, rozprasza iluzję... partner, którego winą jest, że go tak obsadzono.
Kogóż więc w końcu oskarżyć o te niesmaki, jakie mi zostały po przedstawieniu i które mi tak obrzydziły wielki, antyczny mit, jak film "Tahiti" obrzydził Toeplitzowi przygody na wyspach Oceanu Spokojnego? Oczywiście reżysera, który się nie liczył z tym, że przeciwkoturnowej transkrypcji trzeba przeciwstawić, choćby dla równowagi, przynajmniej przekonywającą grę wszystkich aktorów. Pozwalając bowiem na jaskrawe luki w zaledwie 7-osobowej obsadzie, obciążył przedstawienie taką proporcją niezamierzonego komizmu, że skłania do zastanowienia się, czy czasem ten sposób ośmieszania tragików nie jest aż zanadto prostacki? Czy nie jest to zbyt płaskie błazeństwo i psucie smaku?
Proszę tylko najuprzejmiej nie powoływać się na rzekome "uwspółcześnianie". Ściąganie za nogawki w dół mitów jest w teatrze rzeczą bardzo stareńką.