Eurypide-esteesik
Jeszcze pięćdziesiąt, a może nawet czterdzieści lat temu pojawienie się na scenie aktora, który by w czarnym garniturze recytował po grecku Eurypidesa, nie wywołałoby ani uśmiechu, ani zdumienia. Dla większości widzów wychowanych w gimnazjum klasycznym byłoby to po prostu przypomnieniem szkolnego popisu. Na początek i na zakończenie roku uczniowie wyższych klas w granatowych mundurkach skandowali wiersze greckie i łacińskie. Obecnie, kiedy Wojciech Siemion wkracza w czarnym garniturze na scenę "Medei" i bardzo zresztą pięknie skanduje Eurypidesa, odczuwamy to jako szok. Nikt z publiczności nie rozumie ani słowa. Mnie samemu wydało się przez chwilę, że śnię. Był to zresztą ładny sen, ale ładne sny są często na jawie koszmarem. Sen jest zresztą tutaj określeniem najtrafniejszym. Siemion na "czarno" recytujący po grecku jest z poetyki nadrealizmu. Bardzo lubię tę poetykę. Sam zostałem na niej wychowany. Ale poetyka ta ma także za sobą trzydzieści lat; przez ten czas została oswojona, z poezji przeskoczyła w kabaret. W najlepszy zresztą kabaret powojenny, bardzo literacki i bardzo intelektualny. Siemion skandujący po grecku w STS nikogo by nie zdziwił. Wywołuje szok tylko na "Medei".
Na rogu Marszałkowskiej i MDM, na narożniku, gdzie jeszcze niedawno był sklep ze słodyczami, a obecnie mamy witryny KLM z modelem odrzutowca, przetrwała ogromna, blisko czterometrowa płaskorzeźba przedstawiająca młodą dziewczynę ze szkolną teczką. O tej właśnie płaskorzeźbie napisał Ważyk zdanie wielokrotnie potem cytowane: "Czy uczennica może być monumentalna?" Stanisław Dygat chóry w "Medei" zamienił na Niespokojną dziewczynę. Elżbieta Czyżewska jest jedną z najbardziej czarujących istot, jakie oglądać możemy na naszych scenach. W szarej upiętej draperii i w szarych rajstopkach, w uczesaniu trochę z "Elle", trochę z pre-rafaelitów, wyglądała jakby przyszła wprost ze studenckiego balu kostiumowego. Tak tam było przyjemnie, a tutaj dzieją się straszne rzeczy. Ale bardzo ciekawe. Czyżewska ani na chwilę nie chciała odejść od Medei. Mówiła rzeczy ładne i nieraz bardzo rozsądne. Że szczęście trudno jest pogodzić z prawdą i że nie należy wiązać się zbyt blisko z ludźmi, którzy mają władzę. Mówiła również, że życie pełne jest zasadzek, że może lepiej nie wychodzić za mąż, a już w każdym razie nie mieć dzieci. Z wielkim wdziękiem współczuła Medei. W tym współczuciu była zresztą bardzo autentyczna. I w swoim zupełnym zagubieniu. Byłoby zresztą rzeczą bardzo niestosowną żądać od tej młodej dziewczyny, aby nagle stała się Leszkiem Kołakowskim. Spór, kto odpowiada za okrucieństwo świata: bogowie czy natura, los czy przypadek, naprawdę ją nic nie obchodził. Pretensje można mieć tylko do Dygata; bardzo lubię i cenię "Rozmyślania przy goleniu", ale wolałbym, aby ich nie transkrybował na chóry Eurypidesa.
Jazona grał Gustaw Lutkiewicz. Był dobrodusznym mężem, który od początku do końca uważał pretensje Medei za dowód obłędu. Miał w tym chyba sporo racji, bo - jak pisze Thompson w swojej wielkiej książce "Aischylos i Ateny" - wzbogaceni sklepikarze, którzy przypatrywali się prawdziwej "Medei", byli tego samego zdania, co Jazon. Ale racje Jazona słuszne są tylko pod jednym warunkiem, że wszystko dzieje się w maglu, nawet jeżeli to jest magiel hieratyczny, jak nazwał "Medeę" Kijowski. Lutkiewicz był naprawdę nie ogolonym mężem - łajdakiem, który nie zdaje sobie sprawy, że zrobił świństwo i zawędrował wprost na scenę "Medei" z "Oskarżonych" Agnieszki Osieckiej i Jareckiego.
W tym dziwnym towarzystwie nadrealistycznego Siemiona, czułej, zabłąkanej i sentymentalnej dziewczyny, trochę współczesnej, trochę młodopolskiej i Jazona z Chmielnej, Halina Mikołajska odegrała wielką rolę tragiczną. W aktorstwie Mikołajskiej w bardzo ciemny sposób splątana jest zawsze sztuka ze stylizacją. Kiedy postać, którą odtwarza, jest jednoznaczna choćby nawet w grozie albo zbyt uwikłana w sytuacje realistyczne, stylizacje Mikołajskiej wychodzą na jaw i stają się drażniące. Aktorstwo Mikołajskiej jest wewnętrznie skłócone nawet w swoich środkach: białej liryki i ostrego ekspresjonizmu i dlatego właśnie potrafi być wspaniała, kiedy dwuznaczność i kontradyktoryjność jest w samej postaci. Po Szen-Te w "Dobrym człowieku z Seczuanu" Medea jest drugą wielką kreacją. Mikołajska grała jak gdyby na wewnętrznym- koturnie, była czuła i wściekła, barbarzyńska i dionizyjska, bezradna i pełna wszystkich furii, piękna i brzydka. Była ofiarą i katem. Budziła grozę i litość. Jak w tragedii. Ona jedna.
Dygat i Markuszewski chcieli "Medeę" uwspółcześnić. Nie pierwsi. Tak zwana "Medea" "klasyczna", z chórem starców i baletem w trykotach, "Medea" wierszem naśladującym greckie stopy, jest także uwspółcześniona. Choćby dlatego, że gra się ją przy świetle elektrycznym. Krakowski przykład nie tak dawno pokazał, że taka "Medea" dziwnie łatwo zamienia się w operę, do której libretto napisała Zapolska. Markuszewski i Dygat zamienili "Medeę" na świetny program STS, z występem wielkiej tragiczki. W końcu nie jest to propozycja do pogardzenia. Dobry i inteligentny kabaret literacki nie jest wcale złym teatrem i jedynym, który pozwala połączyć bez zgrzytu barokowe "telari" z taszystowskim portykiem, uroki nadrealistycznej wyobraźni z liryką niespokojnych dziewczyn, magiel z tragicznym patosem. Szczerze mówiąc, w tej kameralnej i bardzo synkretycznej "Medei" przeszkadza mi naprawdę tylko jedno nazwisko na afiszu: Eurypidesa. Ale antyk był bardzo dawno.