Moda na antyk!
Premiery i tramwaje chodzą u nas, jak wiadomo, stadami. Nastała więc teraz z kolei moda na antyk i jednocześnie można w Warszawie zobaczyć aż dwóch królów Edypów (w Operze i w Teatrze Dramatycznym), jedną Persefonę i jedną Ifigenię. Aby jej jednak nie było samej smutno, wkrótce przybędzie i druga, gdyż teatr Ateneum przygotowuje już prapremierę "Krucjaty" Krzysztofa Choińskiego, której bohaterką jest także nieszczęsna córa Agamemnona. Ponieważ zaś mamy w tym sezonie już dwie antyczne pary - przybywa nam trzecia. Jest nią para Medei (nieszczęścia chodzą zawsze parami). Jedną (tę Eurypidesa) możemy oglądać na Scenie Teatru Dramatycznego, drugą zaś (tę Parandowskiego) przygotowuje na swej Scenie Kameralnej Teatr Polski. Dodajmy jednak dla sprawiedliwości, że moda jest dość powszechna w całej Europie i różne sztuki Ajschylosa, Sofoklesa, Eurypidesa, czy Arystofanesa święcą triumfy od Paryża aż po Moskwę. "Medea" jest
od kilku tygodni bestsellerem i największym wydarzeniem artystycznym w stolicy ZSRR. Jak wypadła jej inscenizacja w Warszawie? Miałem sporo zastrzeżeń do przedstawienia "Króla Edypa". I muszę powiedzieć, że Teatr Dramatyczny zdał obecnie na swej małej scenie "poprawkę" z greki bardzo dobrze. Wyciągnięto wnioski z tamtego spektaklu i nie powtórzono jego błędów. Stanisław Dygat, który także tym razem opracował tekst greckiej tragedii, wyszedł z tej pracy nie tylko obronną, ale nawet zwycięską ręką. Język jest jędrny, prawdziwy, ludzki, a zarazem dźwięczny. Ułożony w sekwencje, które brzmią chwilami nawet odświętnie. Sztuka napisana została na nowo prozą, Dygat sporo tekstu opuścił, co nieco dodał (wymyślił nawet postać Niespokojnej dziewczyny, której nie ma u Eurypidesa), a jednak całość daje ekwiwalent greckiej tragedii, nie jest ani natrętnie uwspółcześniona, ani też nie zastyga w hieratycznych pozach posągu, wyciągniętego z muzeum i z lekka tylko otrzepanego z pyłu tysiącleci.
Co prawda zadanie było w wypadku Eurypidesa łatwiejsze, niż w wypadku Ajschylosa, czy Sofoklesa. Wiadomo, że był on wśród trójki ateńskich wieszczów najmłodszy, nam najbliższy, najbardziej ludzki, najnowocześniejszy, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli. Interesowały go bardziej losy ludzi, niż wyroki bogów, był dobrym i psychologiem i bystrym obserwatorem, był realistą, a nie wizjonerem. Sofokles powiedział o nim: "ja przedstawiam ludzi takimi, jakimi być powinni - Eurypides zaś takimi, jakimi są".
Harmonia spektaklu "Medei" polega na tym, że podobnie pojęli sztukę zarówno autor transkrypcji, jak reżyser i aktorzy. Jerzy Markuszewski zrezygnował z chóru, dał spektakl kameralny, "czysty", humanistyczny. Rozegrał na tle abstrakcyjnych, ponadczasowych dekoracji Sadowskiego (które zagrały w tej koncepcji bardzo pięknie) ludzką tragedię kobiety zdradzonej, zaślepionej całkowicie w obłędzie zazdrości i zemsty. Mogła wypalić rywalce oczy witriolem (gdyby żyła w wieku XX). U starożytnych Greków namiętności uzewnętrzniały się inaczej, na większą skalę, brutalniej i gwałtowniej, ale ich źródło było podobne, zrozumiale w tym ujęciu dla współczesnego widza. Tylko ich nasilenie było większe, straszniejsze, bardziej królewskie i zbrodnicze, wstrząsające, bo niepowszednie. Zamiast chóru wprowadził reżyser krótkie fragmenty tekstu mówionego w języku oryginału. Oddają one klimat tragedii, stanowią efekt wyobcowania, stwarzają dystans do zdarzeń przedstawionych na scenie i dlatego pomysł wydaje mi się trafnym, choć dyskusyjnym. Można zapewne zaśpiewać SIEMIONOWI (który mówi ten tekst) starą piosenkę "Pan nie udawaj Greka", ale trzeba mu przyznać, że udaje go bardzo dobrze. Uczyłem się kiedyś pięknego języka Hellenów i ośmielam się stwierdzić, że Siemion wypowiadał strofy Eurypidesa dźwięcznie i ładnie, z dobrym akcentem, wyczuciem kadencji wiersza i jego melodii, a nawet tak, jakby rozumiał to, co mówi.
Rolę chóru, jako komentatora zdarzeń, odgrywa też po części Niespokojna dziewczyna, wymyślona przez Dygata chyba dla ELŻIETY CZYŻEWSKIEJ. Pomysł okazał się szczęśliwym. Młoda aktorka w trykotach, zamiast starej piastunki - to zawsze miła niespodzianka. Tym bardziej, że Czyżewska, którą widywaliśmy dotąd tylko w rolach współczesnych dziewcząt, bardzo dobrze trafiła w ton greckiej tragedii. Był to trudny egzamin dla młodej aktorki. Zdała go na piątką.
Bohaterką spektaklu jest jednak przede wszystkim HALINA MIKOŁAJSKA. "Medea" to jakby wielki monolog, przeplatany tylko chwilami dialogom i relacjami innych postaci tragedii. Mikołajska zagrała jedną ze swoich wybitnych ról. Opanowana i tragiczna, pełna żaru i namiętności, a jednak pozbawiona jakiejkolwiek pozy, czy histerii, dała postać prawdziwą i wiarygodną. Z ogromnym zainteresowaniem śledzimy motywację psychologiczną zbrodniczych czynów Medei i chwilami nawet ją rozumiemy, choć wydaje się to prawie niepodobieństwem. Tego zdołał dokazać kunszt i siła przekonująca aktorki. Od czasu "Dobrego człowieka z Seczuanu" nie widziałem jej w tak dobrej roli.
W pozostałych rolach zaznaczyli pozytywnie swoją obecność w spektaklu: JÓZEF PARA (Kreon) i LUDWIK PAK (Posłaniec). Ładnie wypowiedzieli swój tekst. Zawiódł natomiast niestety GUSTAW LUTKIEWICZ (Jazon). Zamiast brutalnego i mocnego zabijaki (tak grał go w Krakowie Sadecki) zobaczyliśmy dość nędzną kreaturę, o której można było powiedzieć i "łajdak", ale trudno było uwierzyć w jego ogromne sukcesy w podróży po złote rano i w przygodach miłosnych. JERZY ADAMCZAK nie błysnął w swym debiucie na warszawskiej scenie.
W całości spektakl wart jest obejrzenia. Dygatowi, Markuszewskiemu i Mikołajskiej udała się próba współczesnego odczytania Eurypidesa. Zbliżona do naszych czasów tragedia grecka zabrzmiała żywo i pięknie.