Artykuły

"Medea" w Krakowie

Teatr Kameralny w Krakowie wystawił "Medeę" Eurypidesa. Włożono w to niezmiernie wiele starania i rzecz przede wszystkim pod względem wizualnym wypadła doskonale.

Scenografia nadzwyczaj prosta, bo ograniczona tylko do dwóch potężnych kolumn doryckich po obu bokach sceny i do sklepienia - czy nie wiem jak to nazwać - które oświetleniem, barwą i kształtem, a raczej brakiem kształtów plastycznych nadawało niejako ton wszystkiemu, co się pod nim dzieje, stanowiła tło wyborne, wolne od wszelkich motywów symbolicznych. Stroje bardzo trudne do obmyślenia w tym wypadku przedstawiały się dobrze pod względem kolorystycznym i miały pewien styl, co do którego można by dyskutować, ale który w całości czynił wrażenie urozmaicone w sposób przyjemny dla oka. Największym zaś osiągnięciem scenograficznej reżyserii był chór. Ten chór sprawiający zazwyczaj tyle kłopotu inscenizatorom i wskutek tego najczęściej redukowany do jednej osoby, a tutaj złożony z szeregu kobiet bardzo dobrze dobranych powierzchownością - dzięki nader umiejętnemu połączeniu recytacji z gestem, śpiewem i tańcem stał się, śmiało to mogę powiedzieć, arcydziełem choreografii wcielonej w przebieg dramatu, przy czym proste zespolenie w ubiorze dwóch tylko kolorów, popielatego i czerwonego, dało pole do mnóstwa udanych efektów zaczynając od pierwszego, wstrząsającego przy odsłonięciu kurtyny.

A sam dramat? Tu nasuwa się pewna różnica poglądów.

Przyjęta u nas obecnie zasada modernizacji arcydzieł klasyki i romantyki wydaje mi się zupełną omyłką. To co stanowi ich trwałość, przemówi do widza bez żadnych sztucznych środków, owszem, podziała nawet silniej za pomocą im właściwych sposobów wyrazu. Analogie ze współczesnością znajdą się same.

Wszelkie zmiany są tutaj rzeczą wielce ryzykowną, a to tym bardziej, że sama postać tytułowa jest chyba najmniej nadająca się do "unowocześnienia".

Medea, to czarownica, znachorka i trucicielka tak samo jak Izolda w średnich wiekach. Zna ona nie tylko tajemnice wszelkich ziół i leków, ale nawet i anatomię ciała ludzkiego, umie w razie potrzeby spreparować trupa, nieobce są jej również praktyki czarnej magii. Ten typ kobiet związany z daną epoką spotyka się tak często w poezji i legendzie, że niewątpliwie istniały one w życiu (tylko zapewne nie zawsze były piękne). Nie zapominajmy przy tym, iż jesteśmy w starożytnej Grecji, gdzie morderstwa rodziców przez dzieci i vice versa były na porządku dziennym... oczywiście tylko w maskach i koturnach na scenie, a nie w życiu powszeclmm. Jak to śpiewało się niegdyś w Zielonym Baloniku: "Widmo wielkiej sztuki, w której dziadek w musztardzie zjada własne wnuki".

Eurypides poszedł dalej, stwarzając w pełni tragedię kobiety. Medea jest nie tylko główną postacią utworu, jest ona centrum, dokoła którego obraca się wszystko. Reszta, to tylko komparsi. Jeden Jazon odgrywa tu rolę czynną. Notabene krytycy literaccy są dla niego zbyt surowi, nie szczędząc mu epitetów, jak głupi, płaski itp. Jest on po prostu przeciętny. Sposób, w jaki chce się pozbyć niewygodnej kochanki, nie potrzebuje żadnego unowocześnienia, a jego ból ojcowski winien budzić szczere współczucie. Obok Medei bowiem największy, choć niemy udział w akcji mają... dzieci. One to swoją obecnością podkreślają tragizm sytuacji i w tym się ujawnia geniusz Eurypidesa. Usunięcie ich ze sceny jest rzeczą nie do darowania. Bodaj że najpiękniejszy, bo najbardziej ludzki moment roli, to właśnie pożegnanie Medei z dziećmi. Druga, również wstrząsająca chwila, to wręczenie im zatrutej szaty dla rywalki. Stopniowanie tych momentów prowadzi do katastrofy ostatecznej, jaką jest, już za sceną, mord własnych dzieci. Skasowanie tych przeżyć, które mają się rozgrywać przed oczami widza i zastąpienie ich deklamacją ze słabo zamarkowanym obok tego efektem pokazania (!) owej zatrutej szaty przez piastunkę, stanowi takie zubożenie roli tytułowej, że usuwa ją niemal na drugi plan. Dominującą w akcji staje się rola chóru, dla Medei pozostaje tylko głos i gest. To ostatnie zaś utrudniają warunki zewnętrznie nie nadające się do roli tak potężnie demonicznej, a recytacja, chociaż piękna, i pełna wyrazu, nie zdoła zastąpić działania. Bohaterka zamiast przeżywać te chwile, opowiada tylko o swoich przeżyciach, Jazon również wobec usunięcia sceny spotkania z dziećmi, może jedynie mówić o swoich uczuciach i w ten sposób zostaje podcięty zasadniczo nerw akcji, a wiec to co stanowi samą istotą tragedii.

Ukazanie się Medei na końcu w głębi na tle dwóch ścian skośnych jest wprawdzie pomyślane bardzo efektownie, ale nie wiąże się organicznie z treścią. Nie zamierzam tu rozstrzygać, w jakiej formie ma być uwidoczniony ów zaczarowany rydwan, na którym ona ulatuje wraz ze zwłokami dzieci, ale w każdym razie jest to finał niesamowity, konieczny jako rozwiązanie i nie da się zastąpić samym tylko obrazem.

W sumie biorąc, utwór zamiast pulsować żywą krwią tragizmu, staje się przedstawieniem literackim przygotowanym zresztą z wielkim nakładem pracy i z wysokimi osiągnięciami pod względem malowniczości, a dykcja sceniczna nienaganna, miejscami nawet wspaniała. Bądź co bądź ta próba unowocześnienia tego, co się zmodernizować nie da, bardzo jest interesująca i stanowi ważny krok w naszych poczynaniach teatralnych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji