Artykuły

Szczęśliwy dzień

Najpierw w szkole uczyli, żeby nie mówić autor tylko podmiot lirycz­ny albo narrator. Potem, na studiach teatrologicznych, okazało się, że aktor nie jest na scenie sam i nie jest najważniej­szy. Oprócz tego jest tam jeszcze postać dramatu i powstająca na skutek połącze­nia z nią aktora postać sceniczna. Bardzo lubię, kiedy te skądinąd ważne i ciekawe rozważania teoretyczne diabli biorą i po staroświecku, nienaukowo, wprost i bez żadnych masek z wiersza przemawia do czytelników poeta, z powieści pisarz, a ze sceny patrzy na widzów aktor. Z krwi i kości, z konkretną biografią, w kon­kretnym wieku, z określonym samopo­czuciem i światopoglądem. Prawdę mó­wiąc, zwykle teatr ma sens tylko wtedy, kiedy zdarza się w nim właśnie owa tajemna intymność, a postać stworzona przez dramaturga prowadzi wampirycz­ną walkę z aktorem, czyli żywym czło­wiekiem. Zmagania takie mogą skończyć się klęską teatru i spektakl stoi wówczas przed widzem jak ekshibicjonista: od­słania kurtynę i pokazuje to, czego nikt nie chce oglądać. Tak kończą źli aktorzy. W przypadku aktorów dobrych dzieje się odwrotnie.

Maja Komorowska bez wątpienia jest jedną z najwybitniejszych polskich ak­torek i, jak większość wielkich aktorów w Polsce, na ogół pozostaje bezrobotna. Ten paradoks w przykry sposób pozo­staje specjalnością polskiego teatru, któ­ry wielkim aktorom nie daje szans two­rzenia wielkich kreacji (znów staroświec­kie słowo). Rola Winnie ze "Szczęśli­wych dni" Becketta okazała się dla Mai Komorowskiej wymarzona. Sprawdziła się prosta i najtrudniejsza recepta na teatr: weź świetny tekst i genialnego aktora.

Winnie - według Becketta kobieta około pięćdziesiątki - tkwi w kopcu ziemi zasypana aż po pas, w drugim akcie po szyję. Jej życie wypełnia banalna paplanina. Rytm pozbawionych znacze­nia czynności (mycie zębów, czesanie włosów, malowanie ust) wyznacza jedy­ny sens życiu. Oprócz codziennej higie­ny pozostały nieciekawe wspomnienia i utarczki z Willie`m (gra go Adam Ferency), który przesiaduje gdzieś w dziurze za kopcem. Jedyną rzeczą godną uwagi jest pieśń, którą można zaśpiewać, trzeba tylko wiedzieć kiedy: nie za wcześnie i niezbyt późno (bo można w ogóle pieśń przeoczyć). Pieśń okazuje się jednak trywialną arią z operet­ki, najbardziej wyświechtanym kawał­kiem tego gatunku: ,,Usta milczą, dusza śpiewa". Winnie w swojej nieśmiertelnej czarnej torbie ("Zawsze będzie torba"), która znacznie lepiej znosi upływ i od­miany czasu, jak wszystkie przedmioty wokół nas, drwiąco spoglądające na na­sze starzenie się i umieranie, ma też rewolwer przygotowany zapewne na okoliczność koniecznej eutanazji. Kiedy jednak ziemia zasypie ją aż po szyję, nie może już użyć ani rewolweru, ani żadnej innej rzeczy tkwiącej w czeluściach torby. Pytanie "No, a co teraz?" powtarza się w tekście sztuki bodaj dwunastokrotnie. Odpowiedź, której nikt nie udziela Win­nie, jest oczywista: teraz nic, a potem koniec. Coraz wyższy kopiec tkwi gdzieś na wypalanym słońcem pustkowiu, w pejzażu godnym straszliwej nuklearnej katastrofy.

Paradoksalnie Winnie nie ma żadnych problemów natury fizjologicznej. Nie choruje. Po prostu się starzeje i wskutek starzenia się traci wzrok i odczuwa różne banalne dolegliwości. Niebanalne jest tylko to, że "ziemia ją uwiera". Owa banalność jest banalnością przemijania, starzenia się i śmierci. Tak jak banalność zła, opisana na przykładzie Eichmana, również banalność końca jest porażająca przez to, że brak jej jakiejkolwiek wznio­słości, patosu i tragiczności.

Komorowska w jakimś sensie gra Winnie wbrew Beckettowi. To brzmi jak herezja, zwłaszcza że nad całością czuwa nieomylnie oko Antoniego Libery, który o tym co jest, a co nie jest Beckettowskie, wie z pewnością najwięcej. A jednak Winnie Komorowskiej jest podejrzanie radosna, do samego końca wymyka się okrutnej pesymistycznej diagnozie Bec­ketta. W pierwszej części paple niemal radośnie. Bawi nas swoimi "straszliwy­mi historiami", a jej unieruchomienie w ziemnym kopcu można traktować jak niezły dowcip. Wyraźnym sygnałem sto­sunku Komorowskiej do postaci Winnie jest jej reakcja na rewolwer. Widać od razu, że broń z całą pewnością nigdy nie będzie użyta. Pozostaje możliwością wy­boru, ale możliwością niemożliwą. Jed­nak pierwszy akt "Szczęśliwych dni" ma prawo być śmieszny. Zgodnie z założe­niami groteski i klownady śmiech musi w końcu stać się nie do zniesienia, powi­nien zabić i przerazić. Winnie Komorow­skiej zmierza do katharsis i akceptacji własnego losu. Przyjmuje łagodnie ko­nieczny koniec, nie buntuje się i to wcale nie dlatego, że nie jest dość mądra, by pojąć, co się z nią dzieje naprawdę. Oto moment, w którym Maja Komorowska pokonuje Winnie, kiedy zrzuca z siebie potwornego wampira roli.

Na małej scenie Teatru Dramatycz­nego kopiec, w którym tkwi Winnie-Ko­morowska znajduje się bardzo blisko widzów. Za nim rozpościera się żółto-brunatny horyzont. Ten brak dystansu na początku jest wadą, a potem zaletą spektaklu. Najpierw drażni nas bliskość gadającej skrzekliwej kobiety, potem za wszelką cenę staramy się być jak naj­bliżej, by nie przeoczyć ani jednego, najdrobniejszego choćby znaku, który przesyła twarz wyrastająca z kopca pia­chu. Właściwie jest tak, jak w teatrze antycznym. Przyszliśmy na "Szczęśliwe dni" nie po to, by poznać dalszy ciąg sztuki (wszak na pytanie "No i co teraz?" nie będzie żadnej odpowiedzi). Nawet jeśli ktoś nigdy nie czytał tej sztuki, od samego początku wie, że końcem będzie koniec. Czas spektaklu potrzebny jest na utożsamienie się z bohaterką, pozwala na proces, który kończy się stwierdze­niem "Winnie to ja".

Jedynym mankamentem spektaklu jest scenografia. Zamiast w kopcu z pia­chu, ziemi, gliny, gruzu, Winnie tkwi w szarym welurze udrapowanym na nie­widocznym stelażu. Kunstrukcja pozba­wiona jest urody, ale to nie jest w tym przypadku ważącym argumentem. Naj­gorsze, że nie ma żadnego sensu. Przez chwilę gotów byłem dopatrzeć się zna­czenia w tych dybach krynoliny. Myś­lałem o zawężeniu znaczeń i ucieczce od postatomowego pejzażu, na rzecz pry­watności, a zarazem powszechności sytua­cji, w jakiej znalazła się Winnie (każdy może ugrzęznąć w swojej własnej sukni). Ale to przecież nie ma najmniejszego sensu. Ziemia jest ziemią, a szmata szma­tą i każda z tych rzeczy budzi osobne, zupełnie odmienne skojarzenia.

Mimo wszystko jednak, to był bardzo szczęśliwy dzień.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji