Artykuły

Demony pamięci

"Trash Story" w reż. Marcina Libera z Lubuskiego Teatru w Zielonej Górze na Festiwalu Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona" w Zabrzu. Pisze Julia Korus w serwisie Teatr dla Was.

Jeśli ktoś zastanawiał się, czy Marcin Liber po sukcesie "III Furii" nie postanowił dla odmiany złagodnieć, uspokajam: nie złagodniał. Wyreżyserowany przez niego w Lubuskim Teatrze spektakl "Trash Story" jest podaną bez znieczulenia potężną dawką ważnych tematów, wstrząsających obrazów, rozpaczliwych gestów i plastycznych wspomnień.

Pochody i przemarsze, tysiące rąk w geście pozdrowienia Wodza, czarno-biała rzeczywistość, niepokojące dudnienie zawieszone w powietrzu, łopoczące na wietrze flagi ze swastyką. Z nieprzebranego tłumu wyłaniają się kobiety, Ursulki, dla których kulturowo-społeczny tygiel miasta Grünberg był czymś zupełnie naturalnym, dopóki w ich życie brutalnie nie wdał się nazizm. Jest ich dziesięć. W różnym wieku, różnych profesji: malarka, farmaceutka, lekarka, studentka, architekt. Łączy je Zielona Góra, w której co prawda nie wszystkie przyszły na świat, lecz wszystkie miały powód, by tam odebrać sobie życie. Wracają do swego miasta pod inną postacią, by jako chór duchów wspominać, komentować i obserwować.

A jest na co popatrzeć, szczególnie jeśli chodzi o pewien niepokojący rodzinopodobny twór, w którego centrum miota się Brat (znakomity, targany sprzecznymi emocjami Ernest Nita), przywalony ciężarem wmówionej mu matczyny, szydzący z pańszczyźnianego obowiązku służby krajowi, ale nie do końca potrafiący się mu sprzeciwić. W opozycji do niego stoi Mały (młodzieńczy Dawid Rafalski), młodszy brat ze swoimi niewspółczesnymi anarchistycznymi poglądami. Brat zniknął kilka lat temu, a Mały został, żyje i ma się całkiem nieźle. Tego z kolei zdaje się nie dostrzegać Matka (opanowana Elżbieta Donimirska), dla której niemożliwe jest pogodzenie się ze stratą faworyzowanego syna, honorowego żołnierza, w jej oczach wręcz bohatera. Po domu snuje się też obłąkana przez nieustające czekanie Wdowa (rozedrgana Hanna Klepacka), a jak z innego świata telefonem wywoływany jest Ojciec (świetny Aleksander Podolak), który w kowbojskim kapeluszu spokojnie odmaka w wannie.

Najskuteczniej jednak uwagę skupia wspaniale wykreowany Brat, brudny od ciągłego zagarniania i rozrzucania ziemi, obsypywania się nią i konwulsyjnego tarzania. Aleksander jest niespokojnym bytem zawieszonym gdzieś między światami (wszak jego ciała jeszcze nie odnaleziono). Najczęściej spod stołu, jak z grobu, który ma dopiero dla niego powstać, obserwuje "małe rodzinne gestapo", w którym przeszłość rodziny, miasta i kraju boleśnie zderza się z wybujałymi oczekiwaniami, którym nie podołał. Aleksander raz sprawia wrażenie odważnego i męskiego materiału na bohatera, innym razem jest wystraszonym, zagubionym chłopakiem, który nie ma na nic wpływu. W jednej ze scen rozpaczliwie próbuje zatkać sobie uszy, lecz gdy to nie przynosi rezultatu, w przejmujący sposób sam zakopuje sobie głowę pod ziemią, by schować się przed chórem coraz głośniej wykonującym nazistowską propagandową pieśń.

Kolejnym bohaterem, od którego nie można oderwać wzroku, jest chór Ursulek, perfekcyjnie przygotowany i konsekwentnie prowadzony od pierwszej do ostatniej sceny. Ursulki posługują się prostymi rekwizytami, uzyskując zaskakujące efekty: dźwięczne pojedyncze tony dziecięcych cymbałków otwierają kolejne rozdziały opowieści Fertacz; historiami kobiety dzielą się sprawiedliwie, by opowiedzieć je wspólnie; razem chrupią jabłka; na ułamki sekund oświetlają swoje twarze płomykami zapalniczek, uzyskując zupełnie piorunujący efekt; fleszami aparatów oślepiają widzów jak stroboskopami. Ursulki pojawiają się wreszcie w ludowych bamberskich kornetach, odświeżając tym samym pamięć o Polakach niemieckiego pochodzenia, którzy w XVIII wieku zostali sprowadzeni na wielkopolskie ziemie.

Przez pewien czas duchy z chóru trzymają w dłoniach szklane znicze. Dopiero gdy gasną wszystkie światła, z tego plastycznego obrazka zostają jedynie palące się w równych rządkach cmentarne czerwone ogniki. Świetnych pomysłów na sceniczne rozwiązania znajdziemy w "Trash Story" znacznie więcej: dym z rozpalonego grilla wypełnia przestrzeń sceny, bracia w odrębnych światach przykładają dłonie z dwóch stron blatu, urywane dźwięki fortepianu raz po raz zwalają Małego z nóg, Ojciec na gitarze gra kiczowatą, nostalgiczną balladę, a biały obrus jeszcze nie zdąży dobrze opaść na stół, a już jest zawalony wszelkiego rodzaju śmieciami. "Trash Story" przykuwa uwagę także samą warstwą tekstową: Instytut Weryfikacji Pamięci, historia o czarownicy, która zna wszystkie sny czy przesąd o słabo widzącym, który nagle zaczyna czytać bez okularów to tylko niektóre epizody, które swoim niepokojącym klimatem nadają spektaklowi niezwykłego i niezapomnianego charakteru.

Z przedstawienia "Trash Story" wyziera wniosek, że od bezlitosnej pamięci nie ma ucieczki, podobnie jak od historii, traumatycznych doświadczeń pokoleniowych i rodzinnych obciążeń. Jest to sztuka, którą ogląda się piekielnie trudno ze względu na bezkompromisowość przedstawionych przez Marcina Libera tematów. Jest to jednocześnie niezwykle udane, piękne, stworzone z rozmachem teatralne dzieło, którego poznawanie jest wielką przyjemnością. Twórcy skupili uwagę widzów na dwie i pół godziny, nie dając nawet chwili na oddech, na odpoczynek od męczących demonów pamięci, wobec których nie da się pozostać obojętnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji