Harry Smith odkrywa Amerykę
Wystawiona w Starym Teatrze sztuka znanego radzieckiego pisarza Konstantego Simonowa pod tyt. Harry Smith
odkrywa Ameryke stała się jedną z najbardziej interesujących pozycyj obecnego sezonu teatralnego w Krakowie. Różne się na to składają przyczyny. Pomówmy przede wszystkim o jednej. Sztuka Simonowa jest niewątpliwie rodzajem scenicznego reportażu politycznego. Lecz nie akcentujmy tego groźnego słowa z przekąsem czy lekceważeniem. Sprawa reportażu jako odrębnego gatunku literackiego rozstrzygnięta została już chyba od dawna pozytywnie. Reportaż może być dziełem sztuki, może posiadać swoją własną poetykę i własne źródła wzruszenia artystycznego. Widzimy to choćby na omawianym przykładzie. Charakterystyczną cechą sztuki Simonowa jest to, że jej dramatyczność leży niejako na zewnątrz.
Strefa wewnętrznego życia działających postaci jest z niej niemal całkowicie wyeliminowana. Przedmiotem dramatycznej rzeczywistości nie jest tutaj świat myśli, uczuć, marzeń Smitha czy Macphersona Goolda czy Jessie - lecz ich zachowanie się wobec pewnych sytuacji i we wzajemnych stosunkach z sobą. Porównajmy dla przykładu sztukę Simonowa z granym niedawno na tej samej scenie utworem Brandstaettera "Powrót syna marnotrawnego". Krańcowo odmienny sposób budowania rzeczywistości dramatycznej rzuca się w oczy. Działającymi elementami sztuki Brandstaettera są nie tyle postacie ile ich wnętrza. Cały rozległy świat najintymniejszych wzruszeń i problemów Reno Brandta jest rzeczywistością przynajmniej równorzędną ze światem sytuacyj zewnętrznych. (Stąd płynie nieraz konieczność postaciowania tych stanów wewnętrznych za pośrednictwem widm, zjaw sennych i innych form na pół jeszcze romantycznej techniki dramatu). U Simonowa dzieje się tylko to, co możemy widzieć i słyszeć. Tak u Brandstaettera jak u Simonowa dom zrujnowanego bohatera zostaje w pewnej chwili przymusowo opróżniony z ruchomości. Ale gdy u Brandstaettera ma to nieomal znacznie symboliczne i pustka Rembrandtowego mieszkania jest niejako etapem na drodze jego doskonalenia się wewnętrznego i duchowego - to tragarze Simonowa wynoszący na plecach amerykańskie meble na raty bohatera ani na chwilę nie przestają być określonymi ludźmi w określonej, rzeczywistej sytuacji.
To przypadkowe zestawienie nie ma służyć do licytacji środków dramatycznych: które lepsze. Po prostu, materia dramatyczna utworu Simonowa jest zupełnie innego gatunku i służy do innych przeznaczeń. Reportaż Simonowa zobrazowuje pewien odcinek współczesnej amerykańskiej rzeczywistości politycznej i społecznej. Amerykański dziennikarz Harry Smith, ani komunista, ani nawet lewicowiec, tyle tylko, że człowiek uczciwy, po swoim pobycie w Związku Radzieckim napisał uczciwą książkę o Rosji. Ale nie jest to książka potrzebna Ameryce Hearsta i Marshalla, i nie takiej książki oczekiwał od Smitha jego mocodawca Macpherson właściciel ogromnego koncernu prasowego Macpherson Press Co. Konsekwencje proste: Macpherson twardo i zimno rujnuje Smitha, którego opuszcza żona Jessie, przeciętna Amerykaneczka śniąca o zwyczajnym kobiecym szczęściu: domku z ogródkiem i książeczce czekowej. Smith zostaje sam ale z nieugiętą wiarą w drugą Amerykę, Amerykę Lincolna i Roosevelta.
Oczywiście, przy tym zewnętrznym sposobie budowania rzeczywistości dramatycznej rozległa sieć procesów psychicznych, które mogły formować i niewątpliwie, do pewnego stopnia, formowały historię działających osób - zostaje pominięta. Ale mimo to osoby te biorące udział w sprawie nigdy nie stają się schematami. Ich reakcje w tym szybkim świecie faktów społecznych, pozwalają nam uwierzyć w ich prawdę, także prawdę wewnętrzną. Jeden drobny gest Murphygo proszącego Smitha o kupno bukieciku dla Meg mówi o nim tyle, ile mógłby powiedzieć cały traktat psychologiczny. A traktaty psychologiczne wydałby się tu, w tym świecie bezużyteczne i śmieszne, jak przestarzała lokomotywa z czasów w Stephensona doczepiona do nowoczesnego pociągu pancernego.
Oczywiście, problematyka współczesnej Ameryki i jej stosunek do zagadnienia rosyjskiego podana jest w uproszczeniu i skrócie. Ale nigdy fałszywie. Każdy trzeźwo rozumujący i obserwujący, każdy umiejętnie analizujący rozwój wydarzeń i faktów historycznych, musi dojść do tych samych wniosków, do których żywo i zgrabnie, z komediową lekkością i dramatycznym temperamentem dochodzi Simonow; złe siły rządzą dzisiejszą Ameryką. Imperializm i faszyzm stawiają na swoją ostatnią kartę, by złamać wyzwoleńcze dążenia warstw przez siebie uciskanych. Ale istnieją siły, które potrafią się temu przeciwstawić i - mamy nadzieję - zwyciężyć.
Do sukcesu sztuki Simonowa w Krakowie przyczyniła się zręczna reżyseria Władysława Krzemińskiego. Krzemiński uniknął błędu, który łatwo mógł zostać popełniony: błędu, niepotrzebnego w danym wypadku, pogłębienia sztuki, dobudowywania do jedynie w niej istniejącej warstwy zewnętrznej jakiegoś psychologicznego spodu, jakiegoś dna perspektywicznego. Krzemiński zupełnie słusznie pozostał na gruncie tej materii dramatycznej, którą utwór Simonowa w sobie zawiera. Krawiec kraje tak jak mu materii staje. I reżyser wykroił wyborne przedstawienie, bardzo amerykańskie w tempie, zwarte w rysunku psychologicznym postaci, barwne i zajmujące, a przy tym zupełnie czyste i przekonywujące w swej słusznej linii ideologicznej.
Pełne uznanie należy się także aktorom. Przede wszystkim Jan Kurnakowicz! Po Klaudiu w "Kaprysach Marianny" i horodniczym w Rewizorze - jego Macpherson stawia go bezwarunkowo na czołowym miejscu wśród największych polskich mistrzów sztuki aktorskiej. Tym razem był to potężny magnat prasowy i rekin kapitalistyczny w każdym geście, każdym oddechu. Gdyż Kurnakowicz należy do tej wielkiej rasy aktorów, którzy po prostu wydychają ze siebie swoje aktorstwo tak naturalnie jak powietrze z płuc. Słuchając i oglądając Kurnakowicza rozumie się dopiero gorzką niesprawiedliwość losu tak niewdzięcznego wobec sztuki aktora teatralnego, jedynej sztuki, która przemija w czasie bez reszty. Kreacje Kurnakowicza należało by sfilmować, udźwiękowić i przechować w jakimś specjalnie w tym celu stworzonym archiwum aktorskim. Niech i przyszłe pokolenia doznają przynajmniej cząstki tej rozkoszy, którą my dziś możemy smakować w całości i niech się uczą: "Patrzcie patrzcie młodzi!"
Inteligentnie i dyskretnie, a mimo to w sposób pełen wewnętrznego aktorskiego przekonania stworzył postać Goolda - Tadeusz Surowa. Tadeusz Kondrat świetnie wybalansował swoją rolę; Murphy'ego na cieniutkiej linii demarkacyjnej pomiędzy cynizmem a liryzmem. Ludwika Castori ślcznie wyglądała jako Jessie, może jednak potraktowała ją trochę zbyt oschle i matowo. Odrobina ciepła i zmysłowości naturalnie, tylko odrobina, gdyż na więcej w tej kobiecie i tym świcie nie ma miejsca wprowadziłaby może nieco kobiecego ożywienia w panującą na scenie niemal ściśle męską atmosferę. Pozostałą galerię wyrazistych postaci z prawdziwego amerykańskiego zdarzenia odtworzyli trafnie Kostecka, Jaworski, Solarski, Macherski i Wroński, Jedynie poważniejsze zastrzeżenia można by mieć co do ujęcia roli Smitha przez Tadeusza Białoszczyńskiego. W trudnych zmaganiach pomiędzy prostotą przeciętnego, uczciwego Amerykanina a skomplikowaniem wewnętrznym ideowca - utalentowany ten artysta nie zawsze utrzymywał równowagę, zbyt często przechylając się na stronę wewnętrznej problematyki, dla której w tym ruchliwym świecie zewnętrznych faktów nie bardzo było miejsce.
Oprawa sceniczna Andrzeja Stopki, mimo pewne nieuzasadnione tendencje do monumentalizacji (gabinet Macphersona), na ogół ładnie rozwiązała całość dekoracyjną widowiska, które winno mieć zapewnione i zasłużone powodzenie.