Królewski spektakl Opery Narodowej
Byliśmy świadkami tajemniczego misterium. Wychodzimy z teatru poruszeni, nie bardzo jeszcze wiedząc, czym jest to nowe doświadczenie. To dobrze, gdyż wciąż jesteśmy - jak to ujęła w swym traktacie filozoficznym "Szczeliny istnienia" Jolanta Brach-Czaina - "kuszeni przez tajemnicę, pobudzeni jej przyciągającym promieniowaniem, któremu nie umiemy się oprzeć. Ożywieni niepokojem, natchnieni odwagą, omdlewający z przerażenia, zafascynowani - zawsze w niepewności. Pozostawieni wobec niewiadomego". To niewiadome popycha nas w stronę źródła - muzyki Karola Szymanowskiego.
Nie zdążyliśmy ochłonąć z emocji po spotkaniu z Ewą Podleś i Albertem Zeddą we wspaniałym przedstawieniu "Tankreda" Rossiniego, a już otrzymaliśmy "Króla Rogera" Szymanowskiego. Co zadecydowało, że właśnie teraz, na koniec wieku, po czternastu latach nieobecności na polskich scenach, dzieło to zostało wystawione w nowej i na wskroś nowoczesnej inscenizacji? Dyrekcja Opery postawiła przed sobą ambitny i szlachetny cel: zapoznać nowe pokolenie Polaków z najwybitniejszym utworem scenicznym Szymanowskiego, by wreszcie zapewnić mu stałe miejsce w kanonie kultury polskiej. Od strony muzycznej spektakl przygotował Jacek Kasprzyk. Realizacją sceniczną zajęli się reżyser Mariusz Treliński i scenograf Boris Kudlićka. Ci dwaj młodzi twórcy parę lat temu przedstawili nowatorską wizję "Madame Butterfly" Pucciniego, natchnęli ją nowym życiem, zastosowali nowoczesną estetykę, dzięki czemu trochę wyblakła tragedia Cho-Cho-San nabrała nowych kolorów i znaczeń, uzyskała wymiar ponadczasowy. Ponadczasowość odkryto też w "Królu Rogerze". Sposób, w jaki przedstawiono tę operę, można nazwać receptą na sukces.
Sukces "Rogera" jest zasługą całego zespołu połączonego wspólnym wysiłkiem, poczynając od decyzji dyrekcji o wystawieniu tego spektaklu na deskach sceny Opery Narodowej, poprzez grupę realizatorów, gotowych zmierzyć się z niezwykle trudnym zadaniem, aż po śpiewaków współtworzących ambitne przedsięwzięcie sceniczne. Przedstawienie jako wspólny wysiłek całego zespołu wzbudziło jednak kontrowersje. Opuszczająca teatr publiczność dzieliła się na zwolenników i przeciwników. Starsze pokolenie widzów, przyzwyczajonych do tradycyjnych wzorców i sposobu przekazu, wychodziło z gmachu Opery oburzone zbyt śmiałym potraktowaniem materii operowej i scenicznym wizerunkiem "Króla Rogera". Młodzież, zachwycona, akceptowała dzieło w całej jego okazałości. Sprzeczne opinie świadczą dzisiaj o powodzeniu. Pozostała trzecia grupa, "potencjalni widzowie", czyli ci, którzy nie mogli obejrzeć premierowego przedstawienia, ale zaciekawieni rozbieżnością opinii na pewno wybiorą się do teatru. Zresztą spektakl ten warto obejrzeć kilkakrotnie, by nacieszyć oko ciekawą koncepcją wizualno-plastyczną, ucho - rozmaitymi walorami fascynującej muzyki Szymanowskiego w wykonaniu orkiestry i chóru, duszę - dramatyczną warstwą spektaklu, popisem artystycznym śpiewaków. Widowisko jest niezwykle barwne i wieloznaczne, urzeka mistycyzmem poetyckim. Dla części widzów zetknięcie z tą nowoczesną inscenizacją może okazać się swoistą inicjacją estetyczną i skłonić do refleksji, przedstawienie to świadczy bowiem o wchodzeniu świata opery w nową rzeczywistość wzorców medialnych, o przekroczeniu utartych konwencji scenicznych i kodów przekazu, o zastosowaniu nowej estetyki scenicznej.
O czym jest ta opera? Tekst libretta napisany językiem pełnym ukrytych znaczeń, stylizowany na secesyjną zawiłość fin de siecle 'u, został zinterpretowany przez Mariusza Trelińskiego współczesnymi środkami pozawerbalnymi przy zachowaniu jednak pewnej tajemniczości. To dobrze, bo zmusza nas w ten sposób do głębszych rozważań, do własnych poszukiwań i analiz. Karol Szymanowski i Jarosław Iwaszkiewicz powołali do życia postać legendarnego króla Sycylii Rogera II, władcy rządzącego twardą ręką, osoby światłej i wykształconej. Na tym kończą się historyczne analogie, a zaczyna szybować fantazja twórcza autorów. Pewnego dnia w życiu Rogera zjawia się Pasterz, nowy prorok, który burzy dotychczasowy porządek. Nasilenie konfliktu między nimi spowodowane jest miłosnym niepokojem Roksany - małżonki Rogera. Roksana ulega tajemnej mocy Pasterza, opuszcza Króla.
Moc owa dosięga też Rogera. Kuszony obietnicą wyzwolenia "na słonecznym brzegu" staje się "pątnikiem" i udaje się na poszukiwanie... ale czego? Złudzenia, w które uwierzył, którego pragnął doświadczyć. Roger przeżywa coś w rodzaju inicjacji, czy jednak ostatecznego wtajemniczenia?
Zmaganie się z tajemnicą Szymanowskiego i Iwaszkiewicza wymagało niezwykłej odwagi i wysiłku intelektualnego. Mariusz Treliński poszedł tropem psychoanalizy w rozwiązaniu sprzeczności światów Rogera i Pasterza. Interpretacja polegała na personifikacji i wizualizacji konfliktu duchowego, który pojawia się na określonym etapie w życiu każdego z nas, gdy doznajemy bolesnego przekroczenia granic wewnętrznych, związanego z kryzysem wyznawanych dotychczas wartości. Dychotomia staje się głównym tropem. W Rogerze toczy się walka między racjonalnym i uformowanym przez kulturę rozumieniem świata z jednej strony, a wydobywającą się ze skorupy ukształtowanej świadomości "nagą duszą" Rogera, zredukowaną do podświadomych popędów - z drugiej. Popędy te, głęboko ukryte w każdym z nas, wydostają się na powierzchnię, niepokoją swoją dzikością i niekiedy odpychającą brzydotą (ich personifikacją jest Cień, "biały człowiek"). Gdzieś na poziomie "nagiej duszy" budzi się "tajemny głębin zew", rodzi się naiwna wiara w coś, co da nam "tajnych tęsknot szał" i ukojenie - "wielkiej mocy sen". I wówczas w nasze życie może wkroczyć Pasterz...
Mariusz Treliński opowiada historię duchowych rozterek Rogera wykorzystując współczesne symbole kulturowe. "Król Roger" stał się widowiskiem "z kluczem", niczym "Lolita" Nabokova, jego "odczytanie" wymaga znajomości kodów, nowej wrażliwości estetycznej. Sąd Rogera nad Pasterzem nawiązuje do sądu Poncjusza Piłata nad Jeszuą z "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa, pantomimiczna postać Cienia personifikuje "nagą duszę" Witkacego. Można też ją porównać do Greenawayowskiego Kalibana z "Ksiąg Prospera". Wir taneczny przywołuje postacie z "Błędnego koła" Malczewskiego, a "dzieweczki i cudni młodzieńcy" do złudzenia przypominają pokraczne postaci Beksińskiego.
Odmiennie potraktowany jest Pasterz, przedstawiony przez Szymanowskiego i Iwaszkiewicza jako młody Dionizos, odziany w skóry koźlęce, niepokojący swym androgynicznym pięknem. Treliński pokazuje typowego przebierańca z drag queen show. W pierwszym akcie postać Pasterza pojawia się w białych szatach, o wyglądzie anielskim, ale jakże odpychająca swym aroganckim zachowaniem; w akcie drugim opery wręcz szokuje kostiumem utrzymanym w stylistyce kampowej. Styl obojniacki jest wcieleniem filozofii kampu, a zamiłowanie do rzeczy sztucznych, wręcz groteskowych - jego istotą. Kostium Pasterza "gryzie się" z resztą otoczenia, dziwaczna biała suknia jest przesadnie zdobiona malinowymi piórkami. Czyżby Mariusz Treliński zadrwił w taki sposób z promowanego w mediach wizerunku "unisex"?
W labiryncie wieloznaczności błądzi też Roksana, bardzo interesująco potraktowana przez reżysera. Jest ona uosobieniem kulturowych wyobrażeń o miejscu i roli kobiety w układzie patriarchalnego świata - powiernicą, zmysłową kochanką, niewierną żoną, nierządnicą. Lecz ta delikatna i powabna "perła Wschodu" - właśnie tak tłumaczy się imię "Roksana" - z miękką subtelnością potrafi wpływać na Rogera, kierować światem jego uczuć. Potrafi też samodzielnie dokonać wyboru, pójść za głosem serca - a to są już cechy kobiety współczesnej.
Na poziomie skojarzeń wizualnych estetyka spektaklu nieco przypomina poetykę niektórych filmów Petera Greenawaya. Oprawa sceniczna widowiska, której twórcą jest Boris Kudlićka, wprowadza nas kolejno w świat Zachodu, Orientu i postmodernistycznego New Age'u. Autorzy wyszli z założenia, że publiczność musi śledzić tok wydarzeń: na początku przedstawienia pojawiają się mnisi, niosąc zapalone kadzidła z wonną mirrą, której woń ma wprowadzić widzów w atmosferę wczesnochrześcijańskich misteriów. W pierwszym akcie zaskoczenie wywołuje "biały człowiek", wędrujący po niebie na potwierdzenie cudotwórczej mocy Pasterza. Dekoracje tego aktu są utrzymane w klimacie mrocznym, oddającym nastrój hymnu "Hagios Kyrios Theos Sabaoth" (Święty Boże, Panie Zastępów), zapowiadając zarazem tragiczne wydarzenia. Akt drugi jest utrzymany w klimacie orientalnym. Kudlicka buduje na scenie monumentalny bizantyjsko-mauretański pałac. Jego wnętrza są sprofanowane dionizyjską orgią, podczas której znów pojawia się "biały człowiek", spływający na Roksanę z nieba niby "złoty deszcz", którego wyczekiwała Rembrandtowska Danae - pomysł ciekawy i zaskakujący! Akt trzeci jest kulminacją pomysłów Kudlicki, tu najsilniej odcisnął się "znak firmowy" tego scenografa, rozkochanego w soczystości jarzącego światła rozproszonego na dużych płaszczyznach. Ostre i czyste kolory tworzą swoistą dekorację tego najciekawszego pod względem scenograficznym aktu. Statyści wyłaniają się na powierzchnię sceny i zapadają pod ziemię. Roksana wzniesiona na osiem metrów nad scenę śpiewa arię pojednania z Rogerem. Pasterz opuszcza się z nieba i zawisa niby balon. A cała przestrzeń sceniczna pulsuje cyferkami spływającymi po szklanych rurkach, laserowy promień wiruje, rysując gwiezdne zygzaki. Gdy wreszcie "pozaziemski" trans ustaje, w scenie końcowej opery Kudlicka kładzie swój "podpis", kierując na "ociemniałego" Rogera tak ostrą wiązkę światła, że na całej widowni robi się jasno. W tym majestacie światła Roger śpiewa swą ostatnią arię. Wrażenie jest dosłownie olśniewające!
Wykonawcy i realizatorzy mówią o "Królu Rogerze"
Wojciech Drabowicz:
- Jaki jest Pana wkład w kreację postaci tytułowego bohatera?
- Postać Rogera została stworzona wspólnym wysiłkiem. Mariusz Treliński nie narzucał jakiejś własnej wizji postaci tytułowej. Roger, którego zobaczyła publiczność, jest efektem współdziałania reżysera i aktora na scenie. Stworzył tę postać Mariusz, a ja nadałem jej kształt.
- Przedstawił Pan postać nacechowaną głębokim dramatyzmem wewnętrznym. Co Pan sądzi o uczuciach swego bohatera?
- Roger jest człowiekiem niezmiernie smutnym. Jest to postać wyjątkowo ciepła, serdeczna i chyba dlatego tak bardzo zagubiona. Osamotniony, opuszczony przez Roksanę, porzucony przez wszystkich Roger wytycza swój los podejmując wezwanie, jakim jest Pasterz.
- Dlaczego Roger daje się uwieść "kłamliwej mocy" Pasterza?
- A czy nie jest to ludzkie? Często uwodzą nas rozmaite idee, chociaż te dotychczasowe wcale złe nie były... A jednak chcemy spróbować, bo może te nowe będą lepsze. Trochę tu ironizuję, ale myślę, że Szymanowskiemu i Iwaszkiewiczowi chodziło przede wszystkim o to, że Rogera uwiodła siła Pasterza, motorem jego działań nie była własna ciekawość. Niemniej warto podkreślić, że jesteśmy wyjątkowo podatni na wszelkie nowości.
- Czy ociemniały Roger odnajduje drogę wiodącą ku światłości boskiej?
- Ociemniały Roger odnajduje drogę do Prawdy. W rozumieniu Rogera mamy dwóch bogów i możemy się zastanawiać, który bóg jest którym w mniemaniu widza. Do którego boga Roger ma odnaleźć drogę? Jest to Prawda Absolutna, niezależnie od tego, jak ją nazwiemy: Dionizos, Zeus czy Jahwe.
- Jest Pan jest rzadkim gościem w Warszawie. Jak układała się Panu współpraca z zespołem Opery Narodowej?
- Była bardzo dobra, ale niestety trwała zbyt krótko. Może następnym razem uda się nam dłużej wspólnie pracować.
- Czy rola Rogera wejdzie na stałe do Pańskiego repertuaru?
- Mam tę rolę w repertuarze od kilku lat w wersji koncertowej. Jestem jednym z niewielu, którzy ją wykonują, nagrywają, śpiewają po świecie, ale chciałbym móc wykonywać ją także na scenie. Niestety "Król Roger" jest bardzo rzadko wystawiany w teatrze. To nie jest opera łatwa, opera łatwych konfliktów, prostych dramatów uwiedzionej i porzuconej czy zakochanego i zazdrosnego. Tu intryga jest znacznie głębsza, mimo że na pozór nic się nie dzieje. A jednak zachodzi wiele zmian, psychologicznych, głębokich przemian wewnątrz człowieka, które bardzo trudno opisać i przekazać. Chętnie będę wykonywał Rogera na scenie operowej, choć zapewne niezbyt często będę miał po temu okazję.
Mariusz Treliński i Boris Kudlićka z powodzeniem zmierzyli się z wizualizacją trudnej materii tekstu, szukając rozwiązania zagadki bądź potwierdzenia słuszności pewnych tropów interpretacyjnych w tkance muzycznej opery. Powstał wielkiej urody dramatyczny obraz operowy z poetycką wymową III aktu, w którym "ociemniały" Roger dostrzega słońce. Światłość nie będzie oznaczała końca drogi strudzonego króla-pątnika, gdyż słońce jest symbolem jakiegoś nowego początku, otwarciem na "wieczną tułaczkę". Zresztą sam Pasterz zapowiedział: "Wzywam was w bezkresną wędrówkę (...)" Szymanowski nie dał Rogerowi zaznać spokoju w "wiekuistej przystani", jak to uczynił Bułhakow dla swego alter ego - Mistrza. - Rosyjski pisarz wiedział, o co prosić diabelskiego Wolanda będąc już na łożu śmierci. Szymanowski, ukończywszy dzieło w 1924 roku, był w kwiecie wieku, miał przed sobą dalszy ciąg twórczej "drogi".
Pragnieniem każdego teatru jest przedstawienie na wysokim poziomie artystycznym, a taki jest właśnie nowy "Król Roger". Szymanowski - Europejczyk w każdym calu, kompozytor rangi europejskiej - potraktowany został zaiste po europejsku. Ta premiera stawia Operę Narodową w rzędzie teatrów o renomie europejskiej, a to jeden ze sposobów włączenia się w nurt europejskiego życia artystycznego. Należą się więc słowa uznania mecenasowi "Króla Rogera" - Towarzystwu Ubezpieczeniowemu WARTA - za mądrą politykę wspierania rodzimej kultury wysokiej. Używając języka reklam: "warto wspierać wartości i inwestować w przedsięwzięcia najbardziej wartościowe". Nowa inscenizacja "Króla Rogera" z całą pewnością jest tego warta.
Izabella Kłosińska:
- Nie po raz pierwszy uczestniczy Pani w scenicznej realizacji "Króla Rogera". Występowała Pani też w Stanach Zjednoczonych w przedstawieniu Marka Weiss-Grzesińskiego. Czym różni się od niego realizacja Mariusza Trelińskiego?
- Są to diametralnie różne inscenizacje. Odmienny jest sposób prowadzenia postaci, różne są środki techniczne wykorzystane w tych przedstawieniach. Marek Grzesiński potraktował temat i postaci w sposób tradycyjny. Fantastyczna, ale tradycyjna była też scenografia Andrzeja Kreutz-Majewskiego. W tamtym przedstawieniu widz mógł wyraźniej zobaczyć relacje między Roksaną i Rogerem, Pasterzem i Rogerem. U Mariusza Trelińskiego relacje między bohaterami opery zachodzą w sferze wewnętrznej, psychologicznej. To nowe przedstawienie jest nowym teatrem, z zastosowaniem najnowszej techniki laserowej, wprowadza nas w inną przestrzeń. Mariusz podszedł do nowej realizacji bardzo poważnie, był
dobrze przygotowany, wszystko miał szczegółowo przemyślane. O dziwo, okazało się, że jego koncepcja koresponduje z Szymanowskim. To duże odkrycie! Szymanowski staje się bardzo współczesny, jest przesłaniem na XXI wiek, szczególnie dla Polaków.
- Jak się Pani pracowało nad tą rolą?
- Mariusz chciał z nas wszystkich wydobyć subtelne, sugestywne, wewnętrzne przeżycia. Chodziło mu o wywołanie wrażenia, o symbolikę postaci. Było to dość trudne, bo na ogół mamy do czynienia z grą werystyczną. Tutaj natomiast wymagano od nas, byśmy stosowali środki subtelne, powściągliwe, wyważone, chłodne. Właściwie zostawała nam tylko i wyłącznie możliwość przekazania uczuć i treści opery naszym śpiewem. To bardzo ciekawa koncepcja, ale przyznam się, że dla mnie to było trudne.
- Czy odtwarzając postać Roksany według wskazówek Trelińskiego musiała Pani pokonywać jakieś wewnętrzne bariery? Krucha i delikatna Roksana przemienia się nagle w nierządnicę i z
własnej woli opuszcza stabilny świat Rogera, idąc w nieznane za Pasterzem. Zaś w trzecim akcie tryumfuje.
- Jestem osobą energiczną, lubię role z temperamentem, z dużą dozą emocji. Rola Roksany mnie fascynuje. Roksana jest zmienna, więc należy za każdym razem śpiewać i grać inną Roksanę, trzeba umieć to podkreślić. W trzecim akcie jest już osobą bardzo zdecydowaną - wybrała własną drogę. W tym akcie Roksana przewodzi, dominuje śpiewając: "Daj mi swą rękę, Rogerze". Dawniej uległa, teraz wznosi się ponad swe otoczenie, ma własne zdanie, ma swój własny świat, wyraźne credo i próbuje pociągnąć za sobą Rogera.
- Dlaczego Pani bohaterka dała się skusić wezwaniom Pasterza, zostawiając tak przytulny i ułożony świat Rogera?
- Pasterz, według mnie, jest uosobieniem uczuć Roksany, jakiegoś jej głęboko ukrytego erotyzmu. Jest to zew emocji drzemiących w każdym człowieku. Wychowanie, kultura każą nam zapanować nad tymi emocjami, kierować nimi rozsądnie i trzeźwo. Poddanie się temu wewnętrznemu, ja pociąga za sobą rozmaite nieoczekiwane decyzje. Pasterz, chociaż jest odpychający, wyzwala drzemiące w niej siły wybujałej erotycznej fantazji i każe jej iść za głosem serca. Roksana oddaje się Pasterzowi i tym samym znajduje się już w innym świecie. Pasterz jest tu uosobieniem walki wewnętrznej.
- Musi Pani być osobą niezwykle odważną, lubi Pani poddawać się rozmaitym eksperymentom scenicznym, choćby śpiewanie na wysokości ośmiu metrów. Czy nie czuła Pani lęku wysokości?
- Szczerze mówiąc, było to tak paraliżujące, że gdy po raz pierwszy wreszcie zjechałam tym dźwigiem na dół, to miałam ze strachu zesztywniałe nogi. Poza tym gdy stojąc na takiej wysokości bierze się oddech, to dźwig minimalnie drży... Były momenty, że się modliłam, by się to skończyło jak najszybciej, żeby zjechać choć do połowy wysokości. Ponieważ o tym, jak wysoko wyjadę, decyduję sama kierując się tekstem, wszystko zależy od tego, jakie tempo da mi dyrygent. Jeżeli wolne, to jazda w górę będzie się strasznie przedłużała i oczywiście wyniknie stąd większy stres. Jedną ręką więc kurczowo trzymam się poręczy dźwigu, drugą zaś muszę trafić na odpowiedni przycisk umieszczony z tyłu, uważając, żeby się nie pomylić i nie wyciągnąć tej windy jeszcze wyżej. Na dodatek mam jeszcze śpiewać... Ale zdaję sobie sprawę, że to robi wrażenie, jest w tym coś nadrealnego!
Adam Zdunikowski:
- Kim jest Pasterz?
- Pasterz to taki wirus. W ustabilizowany na pozór świat początków chrześcijaństwa wprowadza ferment, niepokój i burzy dotychczasowy ład. Jak wiadomo, zasadniczym impulsem wszelkiego postępu były zawsze jakieś konflikty. Kiedy w historii ludzkości zdarzały się momenty stagnacji, kiedy nic się nie działo, to staliśmy w miejscu. Żeby mógł nastąpić dalszy rozwój, musiała zerwać się jakaś burza, musiał zadziałać jakiś wirus. Walcząc wspinaliśmy się o szczebel wyżej. Myślę, że Pasterz jest takim wirusem.
- Czy w Pasterzu jest - jak czytamy w libretcie - "kłamliwa moc", czy też rzeczywiście niesie on zbawienie, zapraszając w "bezkresną wędrówkę"?
- Jest w nim kłamliwa moc. Czy to jest moc? To ta druga strona księżyca - czarna strona życia. Przewrotność Pasterza polega na tym, że jest ona właśnie ukryta, to zło ukryte jest pod pozorami dobroci i łagodności.
- Stworzył Pan niezwykle ciekawą, choć kontrowersyjną postać. Kim dla Pana jest Pasterz?
- Rola Pasterza była dla mnie zadaniem niezwykłym. Pomijam tu sprawy wokalne, które były oczywiście dominujące, potem dopiero okazało się, że zasadnicza trudność tkwiła w mojej psychice. Zawsze chętnie przyjmowałem rozmaite role, nie ograniczam się do śpiewania wyłącznie amantów, lubię też role komediowe. A tu... Mariusz Treliński kazał mi zupełnie zmienić osobowość, musiałem przełamywać własne opory. Na próbach wciąż powtarzałem: "Nie! Absolutnie nie!" Po czym Mariusz mnie przekonywał. Miałem sytuację o tyle niewygodną, że nie mogłem przyjrzeć się sobie trzeźwo gdzieś z boku. Musiałem mu zaufać, ale przyniosło to chyba w sumie niezły efekt.
- Jak powstawała ta nietypowa dla Pańskiego emploi rola? Stworzył Pan postać dwuznacznego kusiciela. Zaśpiewał Pan tę partię głosem wspaniałym, pełnym słodyczy, lecz słodycz owa wymieszana była z trucizną...
- Pracując nad jakąś rolą studiuję tekst i staram się go przekazać w sposób prawdziwy. W przypadku Pasterza było nieco inaczej. Tekst jest tu niezmiernie skomplikowany, praktycznie nie zawiera w sobie akcji. Po prostu są kolory, barwy, klimaty. Starałem się to oddać, a Mariusz mi podpowiadał, kim mam być w danym momencie. Miałem wszystkich usidlić i sprowadzić na złą drogę. Starałem się to osiągnąć na rozmaite sposoby.
- Wyobrażenia autorów libretta obracały się wokół Dionizosa - pogańskiego boga żywiołów ziemskich oraz zmysłowości natury ludzkiej. Pański Pasterz stał się odpowiednikiem androgyne końca XX wieku - unisexu, co miały zresztą podkreślić kostiumy.
- Zgodnie z założeniem Mariusza Pasterz ma być dwuznaczny. Do pierwszego kostiumu się przekonałem, jest w nim dużo dostojeństwa, nawiązanie do szat z początków chrześcijaństwa. Drugi kostium miał być w założeniu bardzo uwodzicielski, ale nie całkiem jestem do niego przekonany.
Boris Kudlićka:
- Pańska scenografia poruszyła widzów, najwięcej emocji wzbudził trzeci akt. Zdania publiczności były podzielone. Dlaczego zdecydował się Pan na taką właśnie wizję?
- Przyjęliśmy taką koncepcję inscenizacyjno-plastyczną spektaklu: I akt-rytuał, bardzo prosty, ujęty w ascetycznej formie, osadzony w realiach z okresu początków chrześcijaństwa. Akt II jest bardzo niekonkretny, wieloznaczny, ale ustawiliśmy go w konkretnej przestrzeni ze szczegółowo opracowanym detalem. Jego stylistyka jest zaprzeczeniem stylistyki I aktu. Zaś w III akcie, który w libretcie wydaje się bardziej klarowny, zdecydowaliśmy się na większą ascezę dekoracyjną. Wydaje mi się, że w sumie te trzy akty stylistycznie współgrają ze sobą. Można na ten temat mieć różne opinie, ale jeżeli chodzi o stylistykę spektaklu działaliśmy w pełni świadomie. Chcieliśmy sami sobie zaprzeczyć i to zaprzeczenie z tym dziełem niesamowicie współgra.
- Dekoracje II aktu od strony wizualnej nie mają nic wspólnego z Pańskim stylem scenograficznym.
- Po raz pierwszy starałem się zastosować hiperrealizm na scenie. Była to próba zmierzenia się z czymś dla mnie nowym; nie należy wszak w twórczości przywiązywać się do jednego kierunku. Rzeczywiście, takiego artystę łatwo rozpoznać, ale powinniśmy poszukiwać czegoś nowego - nie tylko w sensie formy, ale też pod względem sposobu odczytywania samego dzieła.
- Tworzy Pan swoje dekoracje operując czystym, jarzącym światłem. Światło rozproszone w całej przestrzeni jest charakterystycznym znakiem Pańskiej scenografii. Mogliśmy to zobaczyć w "Madame Butterfly" i "Tankredzie". Skąd wziął się ten pomysł, by "budować" dekoracje kolorowym światłem?
- Największym nowatorem w tym zakresie był Jozef Svoboda, który jako pierwszy w ten sposób zastosował światło w scenografii. Pierwsze projekcje powstały już w latach pięćdziesiątych, były to dekoracje w dużym stopniu oparte na świetle. Obecnie na świecie w tworzeniu scenografii używa się światła, które jest formą wypowiedzi scenograficznej. Dla mnie światło jest czymś, co często "odrealnia" konkretną dekorację teatralną, wydobywa z niej jaką metafizykę. Chodzi o to, żeby jakiś konkretny obiekt, jak na przykład kolumny w II akcie "Króla Rogera", bardzo konkretne i realistyczne, odpowiednio podświetlić; światło sugeruje wówczas transformacją działań głównych bohaterów.
- Dla jakiego widza tworzy Pan swoje scenograficzne kompozycje?
- Bardzo bym się cieszył, gdybym miał szeroki krąg odbiorców. Ale zdaję sobie sprawę, że widzom o gustach tradycyjnych może nie dogadzać to, co ja robię. Staram się jednak, żeby opera nie zatrzymywała się w miejscu, nie stała się lamusem. Opera powinna współgrać z tym, co się dzieje w sztuce nowoczesnej, w ruchu artystycznym. Myślę też i o młodym widzu, żeby uatrakcyjnić stronę wizualną opery dla młodego widza. Gdy młody człowiek po raz pierwszy w życiu przyjdzie do opery, nie może być oszukiwany styropianową modelatorką, czy płótnem. W tej chwili percepcja młodych widzów jest bardzo wysublimowana przez telewizję i inne media, są oni bardziej wymagający.
- W III akcie "Króla Rogera" naruszył Pan powierzchnię sceny, przemieszał pion z poziomem, przestrzeń została poruszona przez strumienie światła i neonowe detale. To sprawia niezapomniane wrażenie!
- Koncepcja scenograficzna w dużej mierze zależy od reżysera. Mariusz ma bardzo dużą wrażliwość plastyczną, niezwykły smak inscenizatorski, i dlatego naszą wspólną potrzebą było stworzenie dzieła atrakcyjnego od strony wizualnej. Chcieliśmy też wprowadzić nowe pomysły, zmienić percepcję widza w odbiorze dzieła operowego. Podczas realizacji Mariusz mówił o "odrealnieniu" postaci Pasterza, który nie powinien chodzić jak normalni ludzie po ziemi. Pasterz nie powinien być konkretną osobą, powinien unosić się w powietrzu, jest to mistyczna postać-wrażenie, ale to ona najwięcej robi zamieszania.
- Nowatorstwo Pana przekroczyło granicę umowności, jaka do niedawna mieściła się w ramach konwencji operowej. W Pańskiej scenografii Cień spaceruje po niebie, w II akcie ów Cień spada z nieba jak ptak, Roksana wznosi się na wysokość ponad ośmiu metrów, Pasterz śpiewa pod sufitem...
- Przy współpracy z Mariuszem trudno mówić o własnym autorstwie jakiegoś pomysłu. Wiedzieliśmy, że postać Cienia jest nierealna i że powinna ona ukazać się bardzo wysoko. Pomysły inscenizacyjne spotkały się tu z techniką, przy użyciu cieniusieńkich stalowych żyłek i ogromnego wysiłku tancerza, który wykonuje tę pantomimę. Z odległości i przy odpowiednim oświetleniu wydaje się, że człowiek kroczy po niebie.
- Fascynując się techniką nie powinniśmy zapominać o muzyce. Do jakiego stopnia muzyka podpowiada Panu rozwiązania sceniczne? Jak wpływa na Pańską wyobraźnią plastyczną?
- Bardzo lubię muzykę, ale na pewno nie jestem koneserem. Z pierwszego słuchania pozostaje tylko ogólne wrażenie, pewna motoryka, jakieś ważne akcenty. Drugim etapem pracy jest odczytywanie libretta wraz z muzyką. Muzyka często sugeruje pewne tropy, które na początku wydają się podświadome, nie zawsze wynikające z libretta. Muzyka II aktu utwierdziła nas w przekonaniu, że dekoracje powinny być utrzymane w stylu orientalnym, a nie bizantyjskim, jak sugerowało libretto. Styl orientalny jest stylem geometrycznym, czystym, bardziej współczesnym. W III akcie zależało nam na tym, żeby stworzyć widzom szersze pole percepcji.
Mariusz Treliński:
- Jean Cocteau twierdził, że sztuka to kłamstwo, które mówi prawdę. Jaka prawda jest zawarta w "Królu Rogerze"?
- Prawda o dwoistości ludzkiej natury. Często pod zewnętrzną powłoką ukrywamy w sobie zupełnie innego człowieka. Czasem nawet potrafimy przeżyć całe życie nie dowiadując się, kim jesteśmy w istocie, gdyby nie pewien przypadek. Taki przypadek spotyka króla Rogera. Przychodzi do niego tajemnicza postać, która nazywa siebie Bogiem. Od tego momentu w życie Rogera wkrada się destrukcja. Cały gmach jego wiedzy i doświadczenia rozpada się w pył. Tajemnicza postać odbiera Rogerowi władzę świecką i duchową, odbiera mu poddanych, wreszcie miłość ukochanej, a jego samego skazuje na tułaczkę. Mimo to w finale sztuki mamy poczucie pewnego zwycięstwa. Roger musiał porzucić wszystko, aby dotknąć Tajemnicy o sobie samym i stanąć twarz w twarz z Bogiem. Dwoista natura ludzka odbija się w dwuznacznej twarzy Boga, która u Szymanowskiego składa się z par przeciwieństw - jest Bogiem i równocześnie Szatanem, mężczyzną i kobietą, dwuznacznym androgynicznym Dionizosem.
- Dlaczego poprzednie inscenizacje aktu trzeciego często budziły zastrzeżenia?
- Widziałem tylko trzy inscenizacje "Króla Rogera", trudno więc wyrokować na ten temat. Wiem jednak, co jest największą pułapką interpretacyjną tej opery - próba racjonalnego wytłumaczenia zjawisk, które wymykają się naszemu doświadczeniu. Szymanowski wielokrotnie pisał o tym, że chce "zatopić w mrokach ostateczny sens i rozwiązanie tego dzieła i aktu trzeciego". Tę tajemnicę po prostu należy uszanować. Problem w tym, że teatr często bywa zbyt konkretny, szczególnie wtedy, gdy dotyka spraw metafizyki.
Na scenie umieściliśmy pewne znaki, symbole archetypiczne, które układają się w ścieżkę inicjacji, drogi, którą każdy człowiek musi przebyć, by zrozumieć samego siebie, by zrozumieć swoje wyższe "ja". Jest to droga poznania, iluminacji poprzez zjednoczenie par przeciwieństw, poprzez kontakt z Tajemnicą. Naprawdę trudno o tym mówić, trudno pisać. Na szczęście istnieje cudowny język obrazów, znacznie bardziej pojemny, którym można mówić ze sceny. Problem tylko z racjonalistami, który chcą nazwać niewyrażalne. Często spłycano sens tej opery do konfliktu apolińsko-dionizyjskiego, a opera ta sięga znacznie dalej - mówi o przezwyciężeniu tego konfliktu, o zjednoczeniu przeciwieństw. To wszystko jest tam napisane - proszę dokładniej wczytać się w libretto.
W jaki sposób pokazać w teatrze przestrzeń, którą opisuje Szymanowski jako "martwotę głazów i siną nieskończoność mórz"? Trzeba przejść od prozy do poezji, od sfery ratio do sfery ducha. Akt trzeci od początku był dla nas najważniejszy. Wiedzieliśmy, że nie może on kojarzyć się widzowi z niczym znanym, z niczym realnym. Tyle założeń, jaki jest efekt - trudno mi ocenić.
- Mówimy o odkrywaniu "na nowo " Szymanowskiego, o jego akceptacji. Pan zdecydował się na reżyserię, która łamie utarte wyobrażenia o "nudzie" "Króla Rogera". Skąd się wziął pomysł, by dzieło utworzone w konwencji fin de siecle połączyć z postmodernistyczną estetyką?
- Realizując jakikolwiek utwór, czy to dramat, czy film, czy operę, zawsze zadaję sobie pytanie, jak historia, którą opowiadam, działa na nas dzisiaj. Jeśli nie znajduję odpowiedzi na to pytanie, nie realizuję tego dzieła. Bagaż intelektualny "Króla Rogera" i jego na wskroś nowoczesna muzyka pozwalają sądzić, że to dzieło raczej należy do przyszłości niż przeszłości. Myślę, że jeszcze wciąż do niego nie dorośliśmy. Forma jest tylko naczyniem, w którym podaje się treść. Jeżeli dla przykładu postać Pasterza odziałbym tak, jak to napisano w didaskaliach, w koźlą skórę, na sali wzbudziłoby to śmiech. Nie mam wątpliwości, że Iwaszkiewicz i Szymanowski traktowali tę postać niesłychanie serio. Więc moim zadaniem jest odnaleźć w plastyce współczesnej kostium, który będzie wystarczająco nośny. Chcąc być wiernym duchowi utworu często staje się w sprzeczności z didaskaliami. Wtedy trzeba dokonać wyboru.
- Poruszył Pan kwestię kostiumów. Dlaczego dla Pasterza wymyślił Pan kostium w stylistyce drag queen show? Czy to zawoalowana kpina z wizerunku "unisex" propagowanego przez media?
- Dlaczego kpina? Myślę, że nie do końca zdajemy sobie sprawę z momentu, w którym żyjemy. Słowo "unisex" wydaje mi się kluczem do zrozumienia procesów nasilających się od początku XX wieku. Androgynizm w postaci Dionizosa był najważniejszą wskazówką interpretacyjną Rogera. Ta opera w ogóle operuje parami przeciwieństw, miesza pojęcia nienawiść-miłość, bóg-diabeł, wreszcie mężczyzna-kobieta. Myślę, że powinniśmy otworzyć oczy na te problemy, zobaczyć, co dzieje się wokół nas i zrozumieć to, a nie banalizować problemów przesuwając je w obszar kultury masowej. Kultura masowa jest zbyt prostacka, by cokolwiek proponować. Ona jest jedynie krzywym zwierciadłem, które krzykliwie wyolbrzymia procesy autentycznie w nas zachodzące. Problem z moimi realizacjami dodatkowo polega na tym, że próbuję mówić językiem spójnym z przestrzenią, jaka nas otacza. Opera do niedawna była skansenem z martwą estetyką rodem z niemych filmów. Królowała w niej naiwność, sentymentalizm, kicz i bajkowość. Jako taka była odbierana przez grono podstarzałych koneserów, którzy - zasłuchani w muzykę - wybaczali każdy idiotyzm zaistniały na scenie. Dzisiaj opera przeżywa wielki renesans. Gatunek pozornie zamierający nagle przerodził się w dzieło totalne - operujące współczesną plastyką, choreografią i myślą. Moje realizacje łączy jeden wspólny temat - próbuję zburzyć mur dzielący operę od współczesności. Są to sprawy znane i stosowane od dawna w dramacie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie upiera się, by wystawiać "Hamleta" w pończoszkach i kryzie wokół szyi. A w operze nadal są tacy, którzy twierdzą, że w "Butterfly" muszą być parasolki.