Refleksje po "Królu Rogerze"
LUDWIK ERHARDT: - Ocenianie przedstawienia "Króla Rogera" w warszawskim Teatrze Wielkim jest zadaniem trudnym i kłopotliwym. W przygotowanie tej premiery włożono ogromnie dużo trudu artystycznego i technicznego, zapału, inwencji i wiary w końcowy efekt. Masie zaangażowanych w to ludzi chciałoby się oddać sprawiedliwość. Spektakl jest zresztą wizualnie bardzo interesujący, następujące po sobie atrakcje scenograficzne i efektowne kompozycje poszczególnych scen nieustannie absorbują uwagę widzów. A równocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że to wszystko razem jest wielkim nieporozumieniem artystycznym zmuszającym do poruszenia elementarnych kwestii dotyczących tego utworu i w ogóle roli teatru.
Najpierw trzeba znaleźć odpowiedź na pytanie, czym jest "Król Roger"? Zapoznanym arcydziełem, stworzonym przez największego polskiego kompozytora po Chopinie wespół z wybitnym pisarzem? Utworem teatralnym ogniskującym myśli filozoficzne i prądy estetyczne pierwszych dziesiątków lat naszego wieku? Niezwykłym freskiem muzyczno-poetyckim ukazującym starcie idei chrześcijaństwa z antycznym pogaństwem? A może kolejną nieudaną próbą operową niedoświadczonego teatralnie Szymanowskiego? Na poły grafomańskim płodem początkującego poety wypełnionym pretensjonalnymi, manierycznymi stylizacjami? Pseudofilozoficznym bełkotem, w którym co chwila mówi się o jakiejś "tajemnicy"?
Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest oczywista. Wszak nie bez powodu "Roger" po dziś dzień nie odniósł nigdzie takiego sukcesu, na jaki - zdaniem wielu - zasługuje.
JÓZEF KAŃSKI: - Istotnie, mimo niewątpliwego sukcesu dyrygowanej przez Emila Młynarskiego prapremiery w warszawskim Teatrze Wielkim przed 74 laty i podobno jeszcze większego powodzenia przedstawionej parę lat później inscenizacji w Pradze, nie wszedł "Król Roger" Szymanowskiego na trwałe do repertuaru teatrów operowych i przez czas dłuższy właściwie pozostawał w cieniu.
Być może jego czas wtedy jeszcze nie nadszedł (choć trzeba pamiętać, że tak naprawdę z całej literatury operowej XX wieku jedynie dzieła Pucciniego znalazły się w operowym kanonie...). Może też po trosze zawiniła oryginalna forma dzieła, które nie jest przecież operą w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. O "operze" można mówić właściwie tylko w odniesieniu do aktu pierwszego, gdzie rzeczywiście rodzi się muzyczny teatr - dramatyczne starcie dwóch potęg, czy może raczej dwóch idei, światopoglądów i wywiedzionych stąd sposobów życia. Dalej nie ma już teatru, a jeżeli jest, to bardzo szczególnego rodzaju, wymagający specjalnego klucza, który niezmiernie trudno odnaleźć. Trochę to oratorium, trochę opero-balet. A może swoiste misterium?
Niemniej w bliższych nam czasach zaczął się "Król Roger" zwolna przebijać na sceny i do świadomości odbiorców. Ze szczególnym wzruszeniem wspominamy tu dane w listopadzie 1965 roku na otwarcie odbudowanego z ruin warszawskiego Teatru Wielkiego piękne przedstawienie pod batutą Mieczysława Mierzejewskiego, w reżyserii Bronisława Horowicza i oprawie scenograficznej Otto Axera, z doskonałą kreacją Andrzeja Hiolskiego w partii tytułowej, a także świetny spektakl Opery Bałtyckiej w roku 1947 w intrygującej inscenizacji Stanisława Hebanowskiego i z monumentalnymi dekoracjami Mariana Kołodzieja oraz pełną głębokiego sensu i niezachwianej logiki inscenizację Ludwika Rene w roku 1980 w Operze Śląskiej.
Do historii przeszło piękne przedstawienie jeszcze w 1949 roku w Palermo - gdzie właśnie według tekstu libretta w XII wieku rozgrywa się akcja opery - ze wspaniałymi dekoracjami Renata Guttuso; podobno bardzo interesujący był też, znacznie późniejszy, londyński spektakl pod batutą Charlesa Mackerrasa. Były próby przedstawienia postaci Pasterza przez urodziwego tancerza (np. przed kilku laty w Palermo). Wszystkie te inscenizacje - a w każdym razie te, które oglądałem albo o których miałem wiarygodne informacje - posiadały pewien wspólny mianownik, a była nim chęć dochowania wierności intencjom twórców, czyli Szymanowskiego i bardzo wtedy jeszcze młodego Iwaszkiewicza.
L. E. - No właśnie. Jeżeli "Króla Rogera" uznaje się za arcydzieło, należy uszanować jego twórców, ich intencje i wizje zawarte w tekście utworu, w didaskaliach i komentarzach. Nie chodzi o szczegóły ani o jakieś realia historyczne czy geograficzne. Wysiłek realizatorów powinien być skierowany na możliwie przystępne wyłożenie idei dzieła, wyjaśnienie środkami scenicznymi wszystkiego, co niezrozumiałe, przybliżenie widzowi i słuchaczowi myśli Iwaszkiewicza i Szymanowskiego. Przecież im o coś chodziło. Z drugiej strony nie można zapominać, że jest to tylko opera, a nie traktat filozoficzny, więc nie należy przesadzać.
J.K. - Wiadomo, że przystępując do pracy nad operą znajdował się Szymanowski pod urokiem zwiedzanej nie tak dawno Sycylii i dawną Sycylię właśnie pragnął uczynić tłem akcji swojego dzieła, prosząc Iwaszkiewicza o odpowiednie libretto. Stąd więc wybitny historyczny władca tej krainy jako tytułowy bohater opery (sam niegdyś oglądałem w Palermo jego wspaniały pałac oraz sarkofag w miejscowej katedrze). Stąd też w libretcie owa kapitalna opozycja-monumentalnej wczesnochrześcijańskiej świątyni w akcie pierwszym i zapomnianego ołtarza greckiego boga w akcie ostatnim. A wprowadzenie postaci Pasterza głoszącego nową (czy bardzo starą?) wiarę i jego późniejsza przemiana w patronującego wszelkiej radości życia Dionizosa - to już odbicie trudnych problemów własnego życia osobistego, ukrytych pragnień i marzeń samego kompozytora oraz jego librecisty.
Tych i innych jeszcze intencji, wyrażonych w didaskaliach, nie uhonorowano w najnowszym warszawskim przedstawieniu. Nie ma, na przykład, w pierwszym akcie tajemniczego wnętrza katedry - jest pustka, a z klimatu Sycylii pozostał jedynie oślepiający wschód słońca w trzecim akcie (tam rzeczywiście tak jest - nie ma szarego świtu, a jaskrawe słońce wyłania się nagle spoza horyzontu i już mamy biały dzień). Wprowadzono natomiast różne inne znaki i symbole, które niestety nie bardzo jasno się tłumaczą...
L. E. - ...Chyba żeby uznać, że inscenizatorów zafrapował podskórny wątek erotyczny, jaki na upartego można by w "Rogerze" odnaleźć. Nie jest tajemnicą, że Szymanowski i Iwaszkiewicz byli homoseksualistami, gejami - jak to się dziś mówi. Zygmunt Mycielski opowiadał, że pewnego razu Szymanowski westchnął i pół żartem powiedział: "Znudziły mi się już chłopczyki, a tej trzeciej płci jak nie ma, tak nie ma." Może więc autorzy tego przedstawienia poprzez owe androgyniczne białe larwy ludzkie pełzające po scenie chcieli pokazać ucieleśnione marzenia wielkiego kompozytora? Ale to nie tłumaczy innych niezrozumiałych pomysłów.
J. K. - Na przykład, od razu w pierwszej scenie uroczyste nabożeństwo celebruje - notabene bez korony bądź innych oznak swej władzy - sam król (co upodabnia go nieco do Amfortasa z "Parsifala" - czy celowo?), a Archiereios bezczynnie się temu przygląda. Diakonisa ma głowę gołą i do tego... łysą, za to Roksana w ostatnim akcie nosi turban, jaki czasem zawijają sobie panie po umyciu głowy, i śpiewa do Rogera "Podaj mi dłoń" z nieosiągalnej dla króla wysokości. Ukazująca się Rogerowi w pierwszym akcie biała postać tancerza, mająca symbolizować jego ukryte pragnienia, nie wywiera - jak mi się zdaje - kuszącego wrażenia, kojarząc się raczej ze... Śmiercią. W ostatnim zaś akcie nie ma Dionizosa i radosnego orszaku Menad, a wstające słońce wita Roger... oślepiony przez jego blask, czy raczej z oczami wyłupionymi niby jakiś król Edyp. Czy w ten sposób ma być wewnętrznie odrodzony i wkraczać w radosny świat Dionizosa? Cały ten akt realizatorzy nazwali "Bramą śmierci". Dlaczego?
L. E. - Wymieniasz pojedyncze przykłady, ale takie znaki zapytania można by tu mnożyć w nieskończoność. Ich źródłem jest stosunek inscenizatorów do tego dzieła. Odnoszę wrażenie, że reżyser i scenograf uznali, że rzecz jest słaba i nudna, libretto mętne i grafomańskie, muzyka hałaśliwa i zagłuszająca tekst. Postanowili jednak "Rogera" ratować i, zgodnie z panującym w naszym teatrze obyczajem, pracę nad utworem rozpoczęli od wykreślenia didaskaliów i wszelkich wskazówek odautorskich. Następnie na ogołoconej w ten sposób partyturze zbudowali własne widowisko, z pomysłem Szymanowskiego i Iwaszkiewicza nie mające wiele wspólnego. To nie jest "Król Roger" Szymanowskiego/Iwaszkiewicza, lecz spektakl Trelińskiego/Kudlicki na kanwie Iwaszkiewicza i do muzyki Szymanowskiego. Nie wiele też ma on wspólnego ze wszystkim, o czym piszą uczeni autorzy w zbytkownym programie przedstawienia, pracowicie wykazujący ideową i filozoficzną głębię "Króla Rogera" (notabene, redaktorom tego programu tak już się wszystko poplątało, że normańskie zabytki architektoniczne zaczęli nazywać "normandzkimi"). Jakże mówić o starciu dwóch postaw, dwóch ideologii, skoro ani Roger nie jest tu nazbyt "chrześcijański", ani Pasterz nie ma w sobie nic "pogańskiego"? Inscenizatorzy nie tylko nie rozświetlili niejasnej symboliki oryginału, lecz nałożyli na nią grubą warstwą własnych, wymyślonych symboli i znaków teatralnych. Aby je zrozumieć, trzeba by zupełnie innego programu i lektury innych tekstów przez innych autorów napisanych. Ale cóż to za teatr, który wymaga czytania komentarzy w programie? Teatr ma się tłumaczyć przez scenę, przez to, co się na niej dzieje, co publiczność widzi i słyszy, a nie przez artykuły w programie. Wymyślić i napisać można wszystko. Można wykazać, że elementarz jest pełen podtekstów i głębokich myśli. I co z tego?
Przyznam, że mam niechętny stosunek do modnego dziś mistycyzmu, mętnych pseudofilozofii i rozmaitych "form otwartych" w sztuce, których twórcy próbują wysiłek myślenia przerzucić na odbiorców. Dlatego trudno mi zaakceptować fakt, że w tym "Królu Rogerze" nie wiadomo, o co chodzi, choć jest na co popatrzeć i czego słuchać. Wprawdzie niektórych śpiewaków chwilami nie słychać, a także wolałbym, żeby ci, których słychać, mieli bardziej precyzyjną intonację, lecz to są już cechy naszej opery, a nie tego właśnie przedstawienia.
J. K. - Jacek Kasprzyk dał kolejny dowód swego wybitnego talentu, ale temperament zanadto go ponosił. Tak przeładowana partytura wymaga wielkiej subtelności i raczej wyciszenia, aby się ujawniły jej piękne detale, no i aby mogli żyć na scenie śpiewacy o głosach nie imponujących przecież potęgą. Pośród nich zresztą tylko Wojciech Drabowicz dał w tytułowej partii kreację godną zapamiętania (piękny zwłaszcza hymn finałowy). Bez reszty natomiast zasłużyły na pochwałę chóry, pomysłowo rozmieszczone w lożach na najwyższym piętrze (świetny efekt przestrzenny).
Mimo wszystko sądzę, że kolejna inscenizacja "Króla Rogera" jest ważkim wydarzeniem. Choć na prawdziwe odkrycie dzieło to chyba ciągle czeka.
L. E. - Wspomniałem na początku o potrzebie oddania sprawiedliwości licznym, przeważnie anonimowym, współrealizatorom tego przedstawienia. W następnym numerze wydrukujemy zatem relację osoby pełnej entuzjazmu dla najnowszej premiery Teatru Wielkiego.