Problemy z "Królem Rogerem"
Kolejne wystawienie "Króla Rogera" w Warszawie z góry już zapowiadano jako wielkie artystyczne wydarzenie, a może nawet przełom w dotychczasowych dziejach recepcji tego dzieła. Oczekiwania te jednak niezupełnie się spełniły - a zawinił tu przede wszystkim brak zaufania autorów inscenizacji do idei oraz wskazań twórców samego dzieła.
Pomysł "Króla Rogera" zrodził się bowiem z zauroczenia kompozytora Sycylią, jej wspaniałymi zabytkami oraz śladami krzyżujących się tu niegdyś w przedziwny sposób wielkich kultur - wczesnego chrześcijaństwa, antycznej Grecji oraz egzotycznego arabskiego Wschodu. Pragnął też, wespół ze swym librecistą (a był nim młody Jarosław Iwaszkiewicz), oprzeć treść tej opery na zderzeniu surowych praw ascetycznego średniowiecznego Kościoła z pełnym radości życia kultem greckiego boga Dionizosa, dając przy okazji artystyczny wyraz skomplikowanym problemom własnego życia osobistego - z orientacją seksualną włącznie. Stąd wyraźnie przez nich określone miejsca akcji oraz całkowicie autentyczna postać tytułowego bohatera - władającego Sycylią w XII stuleciu, a pochodzącego z normańskiej dynastii, króla Rogera II (jego przepiękny pałac oraz grobowy sarkofag można po dziś dzień oglądać w Palermo). Stąd też treść dzieła, które sam kompozytor nazywał "sycylijskim dramatem", oparta nie tyle na czysto teatralnym, zewnętrznym "dzianiu się", ile raczej na wewnętrznych przeżyciach i duchowych przemianach bohaterów oraz na różnorakich wyrazistych symbolach.
Jednakże realizatorzy warszawskiego przedstawienia - reżyser Mariusz Treliński i współpracujący z nim scenograf Boris F. Kudlicka (którzy niedawno odnieśli tu piękny sukces frapującą inscenizacją "Madame Butterfly") postanowili symbolikę stworzoną przez autorów dzieła zastąpić inną, bardziej na miarę naszych czasów; tyle tylko, że zabrakło im na to spójnego i zgodnego z treścią dzieła pomysłu, a wprowadzone nowe elementy nie dość jasno się tłumaczą.
Nie ma więc na scenie niczego, co by przywodziło na myśl klimat dawnej Sycylii i nie ma w pierwszym akcie tajemniczego wnętrza monumentalnej katedry (a zamierzony przez autorów piękny efekt chóralnego śpiewu wyłaniającego się niejako z kompletnego mroku i ciszy zniweczony został przez brzmienia towarzyszące pochodowi zakapturzonych postaci - mnichów? Pokutników? - wzdłuż widowni, jeszcze przed właściwym początkiem opery). Nie ma także w akcie ostatnim stanowiących swoistą przeciwwagę dla owej katedry ruin antycznego teatru i ołtarza greckiego boga. Nie wiadomo, dlaczego nabożeństwo w pierwszej scenie celebruje sam król, a nie obecny nieopodal arcybiskup oraz dlaczego przeorysza zakonnic jest... łysa? Z kolei wprowadzona przez reżysera do pierwszych scen opery osobliwa biała postać, mająca obrazować ukryte erotyczne pragnienia Rogera, wywiera - mimo niewątpliwego talentu odtwarzającego ją świetnego, młodego tancerza, Maksima Wojtiula - raczej odpychające niż kuszące wrażenie, gdyż przez swoją rażącą biel kojarzy się bardziej... ze śmiercią niż z symbolem zmysłowych rozkoszy. W końcowych zaś scenach, mimo wezwań Pasterza i Roksany "W radosny tan! W szale pieśni! W szale tańca!", uczestnicy spektaklu stoją na scenie nieruchomo, zaś Roksana śpiewa "Daj mi swą rękę, Rogerze", wznosząc się na nieosiągalną dla swego małżonka wysokość. Przy tym - cały trzeci akt opery nazwano "Bramą śmierci" - podczas gdy końcowy hymn Rogera do wstającego Słońca świadczy raczej o duchowej przemianie i o obudzeniu się do nowego życia. I tak dalej, i tak dalej...
Jest w tym przedstawieniu, oczywiście, wiele pięknych i fascynujących swym nastrojem momentów - zwłaszcza w drugim akcie opery, z piękną także scenerią królewskiej komnaty. Więcej jednakże jest epizodów i pomysłów budzących daleko idące wątpliwości.
Jacek Kaspszyk przy dyrygenckim pulpicie pewną ręką i z należną siłą ekspresji prowadził skomplikowane dzieło Szymanowskiego. Chwilami jednak zdawał się zapominać, że niezwykle zagęszczona partytura "Króla Rogera" wymaga od dyrygenta wielkiej finezji oraz umiaru w dynamice; inaczej bowiem giną dla odbiorcy bez ratunku głosy śpiewaków na scenie oraz przepadają rozliczne piękne niuanse orkiestrowej partii - czego właśnie w niejednym momencie byliśmy świadkami.
Pośród owych śpiewaków zaś bardzo piękną kreację stworzył w tytułowej partii Wojciech Drabowicz - najświetniejszy zapewne z polskich barytonów młodszego pokolenia, w którym można upatrywać godnego następcę niezapomnianego w tej roli Andrzeja Hiolskiego. Dobrym Pasterzem okazał się Adam Zdunikowski, a arabskim mędrcem Edrisim - zbyt młodo co prawda jak na tę postać wyglądający Krzysztof Szmyt. Natomiast śpiewająca partię Roksany Izabella Kłosińska nie była tu, niestety, w najlepszej formie: głos jej wydawał się zmęczony (zbyt wiele śpiewaczych obowiązków?), a przepięknym frazom pieśni w drugim akcie i otaczającym je koloraturowym melizmatom brakowało potrzebnej płynności oraz giętkości. Nie kwestionowanym za to zbiorowym bohaterem spektaklu stał się chór przygotowany przez Bogdana Golę, a rozmieszczony pomysłowo na najwyższym balkonie teatru, co dawało piękny "stereofoniczny" efekt. W recenzjach po prapremierze "Króla Rogera" przed 74 laty pisano m.in. o "wielkiej erudycji autorów, ale jednocześnie o małej ich znajomości sceny". My dziś powiemy inaczej: teatr Szymanowskiego jest bardzo szczególnego rodzaju i potrzeba wyjątkowej inwencji oraz subtelności, aby właściwy klucz do owego teatru dobrać.