Artykuły

Calineczka, detektywi i Syn

"Mikrokosmos" Wrocławskiego Teatru Pantomimy, "Tajemnica diamentów" Teatru Miniatura z Gdańska i "Wnyk" Opolskiego Teatru Lalki i Aktora na XIX MFTL "Spotkania" w Toruniu. Piszą Ewelina Grabowska, Magdalena Koc, Agnieszka Straburzyńska-Glaner i Paweł Schreiber w Kurierze Festiwalowym.

ODWAŻNA CALINECZKA

Na początku przedstawienia "Mikrokosmos" [na zdjęciu] Wrocławskiego Teatru Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego niebieski pas światła wyznacza granicę pomiędzy dwoma światami. Po jednej stronie znajdujemy się my - widzowie zasiadający w fotelach, po drugiej, za umowną szybą, Calineczka podróżująca wśród owadów. Scenografię stanowią jedynie baletowa podłoga oraz służący do efektów świetlnych i projekcji biały ekran.

Różnorodność i bogactwo mikroświata eksponowane są tu głownie poprzez ruch. Dzięki niemu bohaterka poznaje otaczającą przestrzeń i rządzące nią prawa. Naśladując swoim ciałem sekwencje ruchów napotkanych stworzeń staje się częścią ich świata. Przygląda się pełna zachwytu, ciekawości i odważnie uświadamia wszystkim, że nie jest tą samą Calineczką, którą znamy z baśni Hansa Christiana Andersena. W scenie z komarami zachęcona przez "pijane" towarzystwo próbuje ludzkiej krwi, a będąc marionetką-baletnicą w sieci trzech pająków (świetna synchronizacja ruchów) nagle uwalnia się i rusza w dalszą podróż. Zakłada na siebie zrzucony przez Konika Polnego pancerz i przez moment staję się królową łąki.

"Mikrokosmos" to przede wszystkim kreacja zbiorowa, w której każda z postaci zachowuje swoją indywidualność. Mikroświat przestaje być sprowadzany do jednego wzoru:. chrząszcze w kamizelkach imitujących błyski chitynowych pokryw, pająki w ciekawych strojach utkanych z nici, jaskrawo-zielone żaby skaczące na piłkach gimnastycznych. Zwierzątka te różnią się nie tylko strojami, ale też charakterem. Reżyser daje widzom do ręki lupę i pozwala się wszystkim dokładnie przyjrzeć.

Świat na scenie pełen humoru, nie jest pozbawiony również grozy. Nastrój budowany jest przez muzykę i światło. Subtelne dźwięki fortepianu, kontrabasu i wiolonczeli, w połączeniu z nieustannie zmieniającymi się światłami (od zimnych intensywnych zieleni, niebieskości poprzez pastelowe barwy, aż do wyrazistych pomarańczy i czerwieni) pokazują różnorodność i przepych kreowanego świata.

Spektakl kończy się sceną, w której Calineczka przeistacza się w Jaskółkę nakładając na dłonie rękawiczki-skrzydła. Tańcząc, przywołuje koniki polne, które pomagają one zbić szybę, która oddzielała dwa światy. Publiczność zostaje pozbawiona powiększającego szkła - bariery teatralnego mikroświata.

Przedstawienie zostało niezwykle entuzjastycznie przyjęte przez publiczność festiwalu. Burza oklasków i podbijana przez widownię piłka, rzucona przez aktorów do najmłodszych widzów chyba najlepiej świadczy o tym, że dialog zastał nawiązany, a konwencjonalny układ scena-widownia runął wraz z rozbitą szybą.

Ewelina Grabowska

***

W TEATRZE MAŁYCH DETEKTYWÓW...

W czwartym dniu festiwalu Miejski Teatr Miniatura przygotował specjalnie dla najmłodszych widzów niesamowicie wciągającą opowieść opartą na książce "Tajemnica diamentów". Adaptacja szwedzkiej literatury Martina Widmarka i Heleny Willis została pomyślana tak, aby zaangażować widza zanim wejdzie na widownię. Dzięki temu już 20 minut przed spektaklem można było zapoznać się z Reporterami z przedstawienia w teatralnym foyer.

Malowniczym elementem spektaklu, który najbardziej przykuł moją uwagę jest widoczna w lewym rogu sceny kolorowa makieta miasta. Kostiumy aktorów - będących reporterami - nie były do końca jednolite, każdy z nich miał swój jaskrawy "akcent", co z pewnością pozwoliło na wyróżnienie każdej postaci.

Tematem przewodnim spektaklu, a zarazem komunikatów, które nadaje redakcja dziennikarzy z "Tele Tel", jest poszukiwanie zaginionych diamentów ze sklepu Muhammeda Karata. Reporterzy, za pośrednictwem piosenek autorstwa formacji "Old Time Radio" z Gdańska, rozbudzają emocjonalne poruszenie wśród najmłodszej publiczności i wprowadzają nas w epizody związane z tropieniem złodzieja drogocennych klejnotów. Kluczowym rozwiązaniem teatralnym - które utrzymuje widownię w napięciu, a zarazem pozwala na wspólne odkrywanie tajemnicy - jest efektownie zastosowana koncepcja relacjonowania wydarzeń "na żywo". Na scenie umieszczono kamerę i ekran, na którym wyświetla się kolejne relacje z reporterskiego śledztwa.

Historia dzieje się w czasie ferii zimowych, podczas których prawdopodobnie większość dzieci wyjechała z miasteczka. Reporterzy, przy użyciu kamery, wyświetlają na dużym ekranie powiększony obraz makiety oraz relacjonują życie mieszkańców. Ta perspektywa spoglądania przez dzieci na powiększone miasto nie tylko była znakomitym atutem scenograficznym "Tajemnicy diamentów", ale pozwoliła na zrozumienie kolejnych etapów śledztwa. Tak ciekawie zaprezentowany początek historii sprawił, że najmłodsza publiczność nie tylko została zaintrygowana adaptacją, ale ponadto miała okazję uczestniczyć wraz z aktorami w tworzeniu spektaklu (ekipa reporterów wędrowała często dookoła rzędów widowni, wypytując widzów o przedstawioną fabułę).

Mimo że na początku spektaklu ciężar gry spoczywa na aktorach grających w żywym planie, to później - w środku samej akcji - spektakl rozgrywa się w animacji lalkowej. Tak właśnie spotykamy się z młodymi detektywami - Lassen i Mają. Szczególne zainteresowanie wzbudziła we mnie postać Muhammeda Karata. Aktorowi, który animował lalkę Karata udało się pokazać zaborczość postaci na tle innych bohaterów. Wszystkie lalki

zaprojektowane przez Dariusza Panasa cechowały się bardzo plastycznym wyrazem twarzy i atrybutami, które oddawały ich charakter i temperament (na uwagę szczególnie zasługują lalki więźniów i pracowników sklepu jubilerskiego).

Spektakl pozwolił dzieciom na obejrzenie zaadoptowanej historii z dwóch perspektyw: wydarzeń "rzeczywistych" i tych przekazanych w mediach. Wydaje się jednak, że to właśnie aktorzy grający w żywym planie za pomocą ruchów, gestów i zmian barwy głosu zaprezentowali najmłodszej publiczności ekscytującą przygodę. W końcu "Tajemnica diamentów" skierowana jest przede wszystkim do dzieci. Miejski Teatr Miniatura nie tylko spełnił swoją brawurową i trzymającą w napięciu adaptacją nasze oczekiwania, ale przede wszystkim wywołał pogodną atmosferę.

Magdalena Koc

***

"To wszystko dzieje się tylko w naszych głowach"

Kocham, lubię, nienawidzę. Są takie słowa, na których wypowiedzenie jest zawsze za wcześnie lub zawsze za późno O problemach współczesnej młodzieży, o wkraczaniu w dorosłość w perspektywie XXI wieku opowiada dramat Roberta Jarosza zaprezentowany czwartego dnia "Spotkań".

Tytułowy "wnyk" to wyobrażenie uwięzienia w stereotypach i symbol społecznego "urobienia", których rezultatem ma być zamknięta w określonym schemacie jednostka. Rodzi się jednak pytanie: jak długo można tak żyć?

Bohater historii, opowiedzianej przez aktorów Opolskiego Teatru Lalki i Aktora, to młody, dorastający chłopak (dobra kreacja Miłosza Koniecznego). Poznajemy go w momencie, kiedy w sposób świadomy wkracza w dorosłość; buntuje się przeciw zasadom i społecznym wymogom, których nie jest w stanie zinterioryzować. Nie mogąc zaspokoić aspiracji rodziców, postanawia w akcie sprzeciwu zmienić swoje dotychczasowe życie. Kosztem wygód, bezpieczeństwa, pewności jutra i miłości najbliższych (lub choćby jej iluzji) decyduje się na ucieczkę i wolność. Przemienia się w anioła, a właściwie psa - zwykłego kundla, włóczęgę, który bez celu (choć nie bez sensu) wiedziony czysto zwierzęcym instynktem, poszukuje resztek istoty życia. Pragnie poznać niepoznawalne, przekroczyć nieprzekraczalne - jego życie staje się laboratorium doznań. Doświadczanie fizyczności i bliskości śmierci mają dla młodego mężczyzny wymiar symboliczny, inicjacyjny.

Bohater z pewnością nie jest pozbawiony uczuć, choć tym, co kieruje nim najsilniej, to - agresja. Nie wie, czy potrafi kochać; jak ognia unika zakazanych w młodości słów "miłość" i "przyjaźń". Narastająca złość jest rezultatem życiowej destabilizacji, braku oparcia i niemożności odnalezienia sensu. Wprowadzone w spektaklu fragmenty narracji są elementami strukturalnie podporządkowanymi akcji dramatu i celowo ukazują głównego bohatera jako marionetkę w rękach chaotycznego losu.

Spektakl w reżyserii Bogusława Kierca nie jest dziełem łatwym w odbiorze. Realność miesza się tu z imaginacją, a wydarzenia autentyczne z wyobraźnią nastolatka. Także animacja lalkami "wtapia się" w wielu momentach w płaszczyznę gry aktorskiej. W końcu, jak słyszymy, "to wszystko dzieje się tylko w naszych głowach".

Ramę spektaklu tworzy scena samobójstwa, która ma wymiar dwoisty - z jednej strony jawi się bowiem jako konsekwencja transu czy halucynacji, z drugiej - jest gestem w pełni świadomym, ostatecznym dowodem władzy nad własnym życiem, próbą przekroczenia nieprzekraczalnego. Tym razem już bezpowrotnie.

Agnieszka Straburzyńska-Glaner

***

Skok do basenu

Główny bohater "Wnyka" Roberta Jarosza, 17-letni Syn, nie godzi się na prawa świata, który go otacza. Pluje na przyniesiony przez rodziców tort urodzinowy, odwraca się od domu, od szkoły, a wreszcie od człowieczeństwa. Woli zostać psem, bo, jak pokazuje tekst sztuki, życie psie i życie ludzkie są w gruncie rzeczy bardzo do siebie podobne - tak samo przesycone najprostszymi instynktami i zapachami. Pies, tak jak człowiek, potrzebuje akceptacji i ciepła. I tak, jak człowiek, potrafi wybuchnąć agresją, której sam nie rozumie. Ludzie się tylko lepiej - obłudniej - maskują.

W swojej ni to psiej, ni to ludzkiej postaci, Syn przechodzi całą serię niepokojących zdarzeń - włamuje się do mieszkania obcej staruszki; zabija po pijanemu swoją polonistkę z podstawówki; brutalnie odrzuca homoseksualne zaloty znajomka napadającego na ludzi z nożem w ręku. Jest na przemian spragnionym miłości dzieckiem i pozbawionym skrupułów zbirem. Czy to, o czym mowa na scenie, dzieje się choć w części naprawdę, czy sprowadza się do rojeń zbuntowanego nastolatka ze zbyt bogatą wyobraźnią, w której za dużo pytań pozostaje bez odpowiedzi?

W opolskiej inscenizacji "Wnyka" w reżyserii Bogusława Kierca Syn (Miłosz Konieczny) nie zamienia się w psa. Wyjmuje tylko lalkę o ludzkiej postaci z psią głową, którą potem, jakby z zażenowaniem, chowa za siebie albo odrzuca. To świetny pomysł - bo przecież psia tożsamość jest dla Syna tylko swego rodzaju protezą, umożliwiającą mu zbadanie (a może raczej obwąchanie) tych problemów, dla których wpajana mu przez starszych uporządkowana ludzka natura przestała mu wystarczać. Lalki w przedstawieniu Kierca przez chwilę żyją w rękach aktorów, a później zostają bezceremonialnie odrzucone na bok, kiedy tok spektaklu przechodzi do kolejnej (przeżytej przez Syna? wyobrażonej przez niego?) opowieści. Lalka nie jest tu obrazem postaci czy zastępstwem dla aktora - staje się narzędziem badania świata, czułkiem wyciąganym w stronę Nieznanego.

Pozostaje sakramentalne pytanie - skoro tyle we "Wnyku" ciekawych rozwiązań, to co poszło nie tak? Podstawowy problem tkwi chyba w patosie całości. Aktorzy grają prawie cały czas ze śmiertelną powagą, dramatyczne sceny podkreślając ponurymi spojrzeniami i wymownym milczeniem, a w ten sposób często skutecznie zabijają niejednoznaczność tekstu. Maniera aktorska Miłosza Koniecznego, który wciąż pokrzykuje i w udręczeniu miota się po scenie, staje się na dłuższą metę bardzo męcząca, a chwilami budzi chichot widowni. Potraktowany w taki sposób dramat Jarosza zaczyna pokazywać swoje słabsze strony - takie, jak fakt, że i bunt, i przemyślenia Syna obracają się w sumie wokół kilku niepogłębionych ogólników. Często za mało tu odkryć, a za dużo wyświechtanych stereotypów. Bunt głównego bohatera został w spektaklu ukazany jako szlachetny i przejmujący, ale chyba nie do końca wiadomo, dlaczego miałby taki być. Mimo wielu bardzo ciekawych pomysłów, znowu okazało się, że stan umysłu wrażliwego nastolatka to temat, któremu bardzo trudno oddać sprawiedliwość. Zabrakło chyba przede wszystkim odrobiny ironii i dystansu.

Punktem kulminacyjnym spektaklu jest skok Syna do basenu. Podobni mu natchnieni desperaci rzucali się kiedyś w górskie przepaści albo morskie tonie. Było to bardziej widowiskowe i lepiej pozwalało zachować śmiertelną powagę. Baseny są ze swojej natury płytsze, a poza tym zwykle dyżurują na nich ratownicy.

Paweł Schreiber

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji