Muzyczny trans - rozmowa z solistką Opery Narodowej Izabellą Kłosińską
"Król Roger" był jedną z najbardziej wyczekiwanych premier. Tej opery nie było w Warszawie od 14 lat. Ma Pani poczucie udziału w wyjątkowym wydarzeniu?
Oczekiwania były rzeczywiście bardzo duże. Inscenizacja budzi niecodzienną ciekawość w mediach. A już sama ta opera jest niezwykła. Szymanowski maluje dźwiękiem obraz i ta całość jest ważniejsza od kolejnych melodii. No i ta nieprawdopodobnie złożona warstwa emocjonalna. Szymanowski z Iwaszkiewiczem podjęli tu same trudne tematy - miłości, akceptacji odmienności, połączenia religii i erotyki. Wszędzie, gdzie śpiewałam partię Roksany, widzowie oczekiwali, jak to zostanie rozwiązane scenicznie.
Podobno w pracy nad "Królem Rogerem" zdobyła Pani nowy zawód?
Rzeczywiście, w trzecim akcie wyjeżdżam osiem i pół metra nad scenę za pomocą tzw. podnośnika dźwigowego, którym sama steruję. Musiałam przejść szkolenie i teraz na próbach melduję się: starsza dźwigowa na stanowisku.
Mam na to odpowiedni papier z pieczątkami. Nie chcę zdradzać pewnych rozwiązań, żeby nie osłabić efektu w czasie przedstawienia. Ale niespodzianki są. Reżyser zadbał o przeniesienie widzów w ten metafizyczny świat opery Szymanowskiego.
Pracuje Pani z Mariuszem Trelińskim po raz drugi. W zeszłym sezonie była niewiarygodna "Madame Butterfly".
Mariusz stale nas zaskakuje. Ma odkrywcze podejście do tematu. Wydawało się, że w "Madame Butterfly" nie można już nic ciekawego scenicznie znaleźć, a on zaproponował zupełnie nowy klucz: oszczędność gestu i scenografii. Podobnie jest w "Królu Rogerze".
Pani Butterfly to nie tylko kreacja wokalna, ale i wybitna rola aktorska.
Razem z Mariuszem bardzo się o to staraliśmy. Tak naprawdę chciałam być aktorką, nie śpiewaczką. Być może, że stało się inaczej, bo muzyka tak rozbudza moją wyobraźnię, że czasem zapominam się, że gram. Nie chcę powiedzieć, że wpadam w trans, bo jestem osobą bardzo przytomną. Ale pod wpływem muzyki na scenie zachowuję się prawdziwie.
Na ile aktorstwo jest dla Pani ważne w operze?
Jest istotne. Szczególnie ważne jest dla mnie, by pracować z osobami myślącymi po aktorsku, budującymi postać. To nie tyle pomaga mi w śpiewaniu, co w zjednoczeniu z postacią. Aktorstwo mnie pociąga. Zresztą wystąpiłam w dwóch filmach, ale to były tylko epizody. To był "Doktor Murek" i jedna z "Opowieści weekendowych" Zanussiego.
Skoro tak dobrze czuje się Pani w zadaniach aktorskich, to jak odnajduje się Pani na estradzie koncertowej?
Wyżywam się na scenie. Światła, kostiumy i partnerzy pomagają mi bardzo. Koncerty traktuję jako sprawdzian wokalnych umiejętności i sprawności technicznej, jest to zresztą o wiele trudniejsze, bo samym głosem muszę przekazać nie tylko estetyczne wartości. Coraz bliższa jest mi muzyka współczesna. Jeszcze niedawno nie sądziłam, że będę w stanie ją wykonywać. Teraz to właśnie w niej czuję się bardziej kreatywna, bo ta muzyka uwolniła się z żelaznej formy.
Waldemar Dąbrowski, dyrektor Teatru Wielkiego twierdzi, że jest skandalem, że może Pani spokojnie przejść Marszałkowską.
Czuję się niezręcznie, kiedy na moim osiedlu wskazują na mnie - to ta śpiewaczka. Natychmiast przestaję być sobą. Usiłuję ładniej chodzić, staranniej dobieram słowa.
Gwiazdorstwo Pani nie pociąga?
Gwiazdorstwo - nie. Na to pracuje sztab ludzi, którzy ustalają nawet kolor kwiatów wręczanych po koncercie. To mi zupełnie nie odpowiada. Natomiast rzeczywiście trochę boli, kiedy fetowani są ludzie odtwórczy, byle tylko wystarczająco często pokazywali się w telewizji. My, muzycy, czujemy się niedopieszczeni.
Jeśli nie gwiazdorstwo, to co Panią może usatysfakcjonować?
Chciałabym, żeby ludzie mówili: Ta Kłosińska to dobra śpiewaczka!