"Oni" już są
Najpierw długo czekamy. Przedstawienie ma się rozpocząć o 18-tej, a pięć przed 18 tkwimy jeszcze w przedsionku. Co ciekawsi zaglądają do ciemnego wnętrza, gdzie na straży stoją młodzieńcy w czarnych błyszczących strojach przypominających trochę mundury policyjne, ale równie dobrze jakieś młodzieżowe przebranie. W końcu drzwi się otwierają i dyskretnie kierowani wspinamy się wprost na piętro. Przeczucie nie zwiodło, gdy wchodzimy - Spika recytuje tekst roli, jakby przedstawienie trwało w najlepsze.
"Scena przedstawia salonik w domu Bałandaszka, o jakie pięć kilometrów od stolicy". To Witkiewicz. W foyer pierwszego piętra wrocławskiego Teatru Polskiego (Trzecia Scena) nie ma sceny i nie ma saloniku. Są dwa naprzeciwległe podwyższenia dla publiczności. Pośrodku wysoki graniastosłup z metalowych rurek, z wbudowanym u szczytu czymś w rodzaju szklanej klatki.
W niej, w błogiej izolacji od świata, mają swój sztuczny i sterylny raj Kalikst Bałandaszek (Zdzisław Sośnierz) i jego kochanka Spika (Danuta Balicka). Są jak okazy ginącego gatunku umieszczone w terrarium, jak wystawione pod kloszem na pokaz eksponaty. Nikt prócz nich nie ma dostępu do szklanej wieży (tu rozegra się część pierwsza, czyli półakt do momentu wkroczenia tajemniczych Onych), gdzie życie indywiduum jest jeszcze możliwym, jakby powiedział Witkacy. Dlatego stąd właśnie obwieścić musi Abłoputo (Ferdynand Matysik) o dokonanym ostatecznie zniszczeniu sztuki i zakazie jej uprawiania, a tym samym o zapanowaniu upragnionego automatyzmu.
Później akcja przenosi się na dół i na biegnącą z jednej strony galerię, która udzieliła naturalnej gościny kolekcji obrazów, a nawet w miejsca znajdujące się już poza zasięgiem wzroku widza. Cały teatr gra!
Cały teatr rzeczywiście gra. Gra siebie.
Swoją pozę i swoją sztuczność, swój sen i swoją - teatralną - rewolucję. Klucz taki podsunął Jackowi Bunschowi, autorowi inscenizacji, fakt iż Oni istotnie rozpoczynają tajne rządy od zajęcia teatru. Uczynił zeń szkielet kompozycyjny i myślowy, stąd "teatrem", grą, udaniem jest w jego przedstawieniu wszystko. Tak nienormalny świat, w którym esteta poszukuje wymyślnych rozkoszy dla zmysłów, jak groteskowe "pronunciamento". Jednym teatrem. O jedności rozstrzyga w tym przypadku przestrzeń i plastyka, w mniejszym stopniu - jako bardziej antourage'u rodzi się indoktrynacja i dyktatura, przejawy indywidualizmu ustępują miejsca totalitaryzmowi, a prawdziwa sztuka ginie.
Kiedy do akcji wkraczają Oni - Liga Absolutnego Automatyzmu - to przychodzą wprost z teatru - dosłownie i w sensie przenośnym - żywcem powyciągani z rekwizytorni. W pierwszej zresztą chwili gwałtowne wtargnięcie czarnej falangi z karabinami wywołać może - i wywołuje! - mocne wrażenie. Efekt pomyślany jako pastisz przeróżnych teatralnych, i nie tylko teatralnych chwytów chwyta znakomicie. Będzie takich dowcipnych pomysłów w przedstawieniu więcej. Ale już po chwili spod jednakowych płaszczy ukazują się cudaczne typy: karykaturalne mundury, ekstrawaganckie suknie i kobietony, bardzo witkacowskie. Światło wydobywa wynaturzone makijaże, ruchy stają się mechaniczne, upodabniają do manekinów.
I dzieje się rzecz interesująca. W zestawieniu z bandą dziwacznych przebierańców celebracja miłości, malarstwa i sztuki kulinarnej wprawiana przez Bałandaszka nabiera niespodziewanej czystości i prostoty. Ciekawe, bo nic z "teatralności" nie traci przecież, jest wprost przeciwnie. Balicka i Sośnierz robią wszystko, by do maksimum wygrać tę reżyserię... życia. A jednak teatr ich malutki, prawie intymny. Myślę, że to sprawa kostiumów. Nie ubierają, nie charakteryzują, nie stwarzają, nigdzie nie przydzielają, a na odwrót - rozbierają, rozcharakteryzowują, uprywatniają.
Teatr automatystów jest natomiast cały w formie zewnętrznej, epatuje kolorem i sztucznością wręcz wyzywającą. Surowość sali obwiedzionej białymi kolumnami dodatkowo to jeszcze wydobywa i podkreśla. W zabawie, do której zaprasza nas Bunsch, Oni robią przewrót strojem, kabotyńską pozą i grymasem. Poprzez zmianę ubrania dokonuje się też akt symbolicznego ubezwłasnowolnienia Bałandaszka. Oto ostatni indywidualista, który do tej pory nie występował inaczej jak w zwykłym szlafroku, lub zgoła na modłę naturystów, wolno, z namaszczeniem obrządku przyodziewany jest w stosowny frak, spodnie, etc, i tak strojem odmieniony przyglądaj się wielkiej paradzie toalet i uniformów w kulminacyjnej scenie balu.
Patrzę na ten bajeczny korowód i zastanawiam się kim są Oni anno '84? Przecież chyba nie jedynie zbieraniną z gabinetu osobliwości? Dla autora w roku 1920 byli wizją nieuchronnej przyszłości, znakiem nadchodzącej uniformizacji, która będzie ceną konieczną do zapłacenia za ogólny społeczny postęp. Przeczucia i niepokoje czas potwierdził, skutki są - i to najczęściej są naszym własnym wytworem. Kim wobec tego są Oni?
Krążą maski i figury. Kolorowa maskarada. Strój wyniesiony do rangi pierwszorzędnej. Bodaj czy nie więcej nawet. Nie stanowi wszak wyłącznie oprawy, wpisany w zorganizowaną teatralizację jest sposobem na życie - na przeżycie siebie i na tworzenie historii. "Historia modą jest". Stop! To przecież byłaby "Operetka", lub co najmniej "Krawiec" Mrożka. Bunsch, myślę, tak daleko nie zamierzał iść, ale skojarzenia się cisną.
Przyznać trzeba, że w założonej konwencji rozegrał wszystko konsekwentnie, nie zaniedbując żadnych, z pozoru nieważnych szczegółów. Jego spektakl pełen jest cytatów, inteligentnych, zręcznych. Cały jest jednym wielkim cytatem wziętym w cudzysłów. Skoro był już Witkacy robiony na farsę i na kabaret, na happening, a ostatnio i na operetkę (i rzadko - bo rzadko, ale jednak - tak jak sam autor przykazał), więc myślę, że taka zabawa też przydać się może. Nie zaszkodzi na pewno.