Artykuły

Gadanie pod parasolami

"Niebezpieczne związki" w reż. Radosława Rychcika w Teatrze Żeromskiego w Kielcach. Pisze Jacek Wakar w Teatrze.

Próbując unowocześnić "Niebezpieczne związki" [na zdjęciu], Radosław Rychcik pozbawił je siły i perwersyjnego wdzięku. Jacek Wakar omawia też wcześniejsze realizacje reżysera.

Radosław Rychcik dba o swój wizerunek. Łatwo było kilku ofiarnym krytykom wykreować go na gwiazdę nowego polskiego teatru. Pamiętam festiwal "Kontakt" w Toruniu przed dwoma laty. Rychcik pokazywał tam zrealizowaną w Kielcach "Samotność pól bawełnianych" Bernarda-Marie Koltsa. Po spektaklu miało być spotkanie z publicznością. Reżyser przyszedł na nie z zamierzeniem prowokowania do... No właśnie, do czego? Próbował dyskredytować zadających pytania. Sprzedawał bunt i być może na kimś zrobiło to wrażenie. W większości wzbudziło zażenowanie, ale znać było, że o taką właśnie reakcję młodemu twórcy chodziło. Że ma oburzonych w głębokim poważaniu, najchętniej stałby się idolem w popkulturowym rozumieniu tego określenia. Zresztą dramat Koltsa wystawił niczym koncert, ukrywając dwójkę aktorów za ścianą zmasowanego dźwięku.

Mam z Rychcikiem kłopot. Zaczynał jako asystent Krystiana Lupy przy "Factory 2", potem zachwycił przygotowanym w krakowskim Teatrze Nowym przedstawieniem "Versus" według "W gęstwinie miast" Brechta, w którym zagrali ówcześni studenci tamtejszej PWST. Było w tym kameralnym spektaklu wszystko to, co w teatrze Rychcika najciekawsze. Żelazna formalna dyscyplina i morderczy rytm. Aktorzy w nieustannym ruchu, opętańczej gimnastyce, która zabija to, co prawdziwie indywidualne. To było rzeczywiście świeże i jak trzeba ostre. W jednej z najbardziej przejmujących scen młoda Anna Gorajska śpiewała słynną z wykonania Kaliny Jędrusik piosenkę "Ratunku, na pomoc ginącej miłości", stojąc przed mikrofonem nago, jedynie w opasce na oczach. Rychcik odnalazł w niej świetne medium, by przekazać na zawodowym starcie deklarację o swojej odwadze. Znacznie większej niż ta, która potrzebna była do rozbicia spotkania z widzami na toruńskim "Kontakcie".

Przy pracy nad Brechtem reżyserowi udało się zebrać czworo aktorów, o których dziś wiemy już, że mocno namieszali swoimi rolami. Obok Gorajskiej zagrali Natalia Kalita, Tomasz Schuchardt oraz Tomasz Nosiński, który miał potem wielokrotnie towarzyszyć Rychcikowi w jego poszukiwaniach.

Grał w "Samotności pól bawełnianych", był Hamletem, pojechał za reżyserem do Poznania, aby wystąpić w "Dwunastu gniewnych ludziach". Tymczasem Versus robił festiwalową karierę, przez dłuższy czas wydawało się, że ten niemal pierwszy spektakl artysty wyznaczył szczyt jego możliwości. Teatr Rychcika szybko przeobraził się bowiem we własną karykaturę. Dowodem były ambitne, acz poronione projekty z warszawskiego Teatru Dramatycznego - "Fragmenty dyskursu miłosnego", podobno według Rolanda Barthes'a, oraz inspirowana Flaubertem "Pani Bovary". Pierwsze przedstawienie zmieniło się w przydługi seans gimnastycznych ćwiczeń, drugie raziło chaosem, niezborną adaptacją oraz histerycznym aktorstwem. Rychcik szedł przy tym drogą tych wszystkich, którzy już na początku reżyserskiej kariery porywali się na arcydzieła, niemożliwe lub niezwykle trudne do przeniesienia na scenę. Zamachy brał potężne, ale za nimi szło ośmieszenie.

Zdecydowanie ciekawsze rzeczy robił w Kielcach. "Samotność pól bawełnianych" zamienił w porażający rockową energią koncert, pojedynek dwóch młodych aktorów. Spektakl zjeździł świat, stając się najważniejszą od lat premierą Teatru im. Stefana Żeromskiego. Rychcik zaś zyskał miano najważniejszego wśród pracujących tam inscenizatorów. Zachęcony sukcesem mógł zmierzyć się z "Hamletem" i przefiltrować dramat Szekspira przez dzisiejszą popkulturową wrażliwość. Efekt okazał się frapujący, kielecki spektakl był opowieścią o niedojrzałości, o dzieciach, które przenoszą do własnego świata toksyczne gierki dorosłych, zatruwając własne zabawy i pozbawiając się przypisanej im niewinności. Rozkapryszony Hamlecik Nosińskiego mógł irytować, ale był w takim ujęciu postaci ciekawy pomysł na wielką rolę. Podobnie jak w sposobie zagrania Ofelii przez Karolinę Dafne Porcari, która uczyniła z tej postaci świadomą swoich wdzięków nimfetkę. Nie wyszła tylko Rychcikowi ostatnia część widowiska. Pogubił się dokumentnie i pozwolił, by przedstawienie skończyło się bez jakiejkolwiek pointy. Tak czy inaczej, ze starcia w najtrudniejszej kategorii wyszedł jednak z tarczą.

Podobnie jak ze spotkania z materiałem równie trudnym - scenariuszem Reginalda Rose'a do filmu Sidneya Lumeta "Dwunastu gniewnych ludzi". Wraz z dramaturgiem Janem Czaplińskim niewiele mógł w nim zmienić, a jednak z traktatu o sile i niezłomności jednostki, zapamiętanego z kina, uczynił fascynujące oskarżenie dzisiejszych wynaturzeń demokracji. Dwunastu świetnie wybranych aktorów poznańskiego Teatru Nowego wprawił w nieustanny ruch. Salę obrad przysięgłych upodobnił do gigantycznego wybiegu. To była najbardziej efektowna i najgłębiej przemyślana z dotychczasowych realizacji. Kiedy ją zobaczyłem, postanowiłem zapomnieć o swoich dawnych pretensjach wobec reżysera. Więcej, uznałem, że zaczął nareszcie wypełniać pokładane w nim nadzieje. "Dwunastu gniewnych ludzi" zapowiadało już nieco inny teatr.

Piszę o tym, jak Rychcik zmierzał do "Niebezpiecznych związków", bo o samej inscenizacji arcydzieła Choderlosa de Laclos najchętniej bym milczał. Moje nadzieje legły w gruzach. Rychcik przygotował najbardziej manieryczne i nudne ze swoich przedstawień. Kompletnie pozbawione emocji, za to przeładowane słowami. Szerokim łukiem omijające to, co w powieści najbardziej wstrząsające. I w gruncie rzeczy dużo grzeczniejsze niż napisane w osiemnastym stuleciu dzieło. Mogę domyślać się, że reżysera, który wciąż chce być postrzegany jako skandalista, do Niebezpiecznych związków przyciągnęła aura narosła wokół utworu i jego rozmaitych odczytań. Wciąż przecież jest wielu takich, którzy pomijają wycyzelowaną w każdym drobiazgu epistolograficzną formę, za to z wypiekami szukają tak zwanych pikantnych fragmentów. Znajdują ich niewiele, bo w powieści de Laclos to nie opisy erotyczne są najważniejsze, a obraz moralnego spustoszenia zżerającego wszystkie bez wyjątku postaci. Dobrze pokazał to klasyczny już film Stephena Frearsa według scenariusza Christophera Hamptona.

Spektakl Rychcika podobnej goryczy jest całkowicie pozbawiony. Zaczyna się od serii listów, które znani i nieznani na przestrzeni wieków do siebie wysyłali.

Mamy więc korespondencję Jana III Sobieskiego i Marysieńki oraz przekazywane sobie pod ławkami w klasie liściki Jasia do Maryny, co trwa zdecydowanie za długo. Potem zaś do głosu dochodzi de Laclos, inkrustowany tym co zawsze w tego rodzaju sytuacjach, czyli fragmentami "Kwartetu" Heinera Müllera oraz "O uwodzeniu" Jeana Baudrillarda. Zestaw lektur, jakim mógłby pochwalić się intelektualnie pobudzony licealista - w spektaklu przypomina jedynie czytanki na zadany temat. Rychcik popełnił tym razem błąd podstawowy, ale w dzisiejszym nowym polskim teatrze niezwykle rozpowszechniony. Zamiast opowiadać o Valmoncie, markizie de Merteuil albo prezydentowej de Tourvel, postawił na scenie nie ludzi, a nośniki idei.

Mamy więc do czynienia z rozdętym ponad miarę teatralnym esejem, który już po krótkiej chwili zaczyna śmiertelnie nużyć. Aktorzy wygłaszają swoje monologi, nie wchodząc zazwyczaj w żadne interakcje. Trochę interpretują, a trochę mówią "na biało". Czasem - bo przecież ma być skandalizująco - pani włoży panu rękę w spodnie i wykona kilka znaczących ruchów. Cóż za eksces! Na koniec obsadzona w roli prezydentowej Dominika Biernat, znana z wielu lepszych niż to, najczęściej bydgoskich przedstawień, pokaże piersi. Artyści założą peruki, aby przekonać, że dialogują na scenie z tradycją.

Słowa, słowa, słowa - powiedziałby Hamlet. Rzecz w tym, że w przedstawieniu Rychcika, zupełnie inaczej niż w "Niebezpiecznych związkach" de Laclos, nic z nich nie wynika. Na esejach scenicznych legł już Wiktor Rubin ("Joanna Szalona; Królowa", także w kieleckim teatrze), teraz to samo spotkało Rychcika. W dodatku spektakl wydaje się kliszą tego, co ostatnio najbardziej nadużywane. Wszystko odbywa się pod kopułą zbudowaną przez Annę Marię Karczmarską z białych parasoli, co przypomina olbrzymiego embriona. I na tym wyświetla się fragmenty filmów o niebezpiecznych międzyludzkich grach. Marcin Cecko skleił je na zasadzie powtórki z rozrywki. Pytanie tylko - po co? "Niebezpieczne związki" są przedstawieniem martwym w środku, nieangażującym uwagi, irytująco wtórnym. Po serii celnych strzałów Radosław Rychcik znów się pomylił. Czekam na jego nowe prace z nadzieją, ale i obawami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji