Dwaj panowie W. o pieleniu ogródków
"Kandyd czyli Optymizm" Woltera jest przedstawieniem, które jak przypuszczam powstało w celu zaspokojenia tzw. gustów szerokiej i masowej publiczności . Jeśli zyska na tym jeszcze kasa teatru korzyść będzie podwójna. Po "Janulce, córce Fizdejki" kolejna premiera w Teatrze Polskim zdaje się potwierdzać przekonanie, że poprzeczka na dużej scenie ustawiona została wysoko. Schlebiać gustom, troszczyć się o dobry humor widza można, jak się okazuje, w różny sposób - realizując kolorowe, płytkie, "operetowe gnioty" (choć raz pozwolę sobie na słowną ekstrawagancję) albo... namawiając do współpracy Wojtyszkę. W tym drugim przypadku istnieje gwarancja, że rzecz cała na zabawie się nie skończy - śmiech nie będzie pusty i bezrefleksyjny. "Kandyd,.." mógł być po prostu - zabawnym spektaklem o perypetiach szlachetnego prostaczka, które przesłoniłyby filozofią Woltera, polemizującego z panlogistycznym determinizmem Leibnitza. Spółka autorska Wolter-Wojtyszko dostarcza nie tylko dobrej zabawy. Spektakl jest po prostu mądry, zaś jego przesłanie posiada uniwersalistyczny wymiar. Tekst Woltera uzupełniają piosenki Wojtyszki, komentujące nie tylko myśli wielkiego Francuza, przygody Kandyda, ale odnoszące się wprost do istniejącej ,,tu i teraz'' rzeczywistości. Wojtyszko w gruncie rzeczy zrobił bowiem przedstawienie również o nas samych - niepoprawnych, niedzielnych działkowcach. Przewrotnie wykazał bezsens bezrozumnej pracy i brak uzasadnienia dla wegetacji, opartej na zasadzie: jest jak jest j inaczej być nie może. Podpisał się tym samym pod główną zasadą etyki Leibnitza - możliwym, ale i koniecznym, doskonaleniem zarówno jednostki jak i świata. O spektaklu niezmiernie trudno byłoby napisać cokolwiek krytycznego. Ja sam - co przyznaję ze skruchą, ale i nie bez radosnej irytacji - nie potrafię. To przedstawienie jest po prostu przykładem autentycznego profesjonalizmu. Maciej Wojtyszko pokazał swoistą perełkę kunsztu reżyserskiego - tempo akcji, ustawienie i kompozycja poszczególnych scen, budowa nastroju i dramaturgia scenicznych zdarzeń mogą być wręcz, lekcją poglądową. Zespół aktorski pod batutą Wojtyszki zamienia się tu w czysto brzmiącą i zgraną orkiestrę. Wszyscy aktorzy są na scenie cały czas obecni - (nie ma pęknięć i nieuzasadnionej prywatności) - i jak się okazuje potrzebni. Każdy z nich wykorzystuje w pełni możliwość zaprezentowania się z jak najlepszej strony. Osobiście najbardziej zauroczyły mnie partie solowe otwartego na świat Kandyda (Stanisław Melski), spokojnego Marcina (Jerzy Schejbal), zmanierowanego panicza (Miłogost Reczek). Nie mógł nie podobać się pojedynek na smyczki Kandyda z Issacharem (Marek Feliksiak) Uznanie wzbudza wokalna sprawność całego zespołu aktorskiego - bez mikrofonów w niewdzięcznej akustycznie sali. Nie bez znaczenia - jako równorzędny partner reżyserii aktorów - jest w tym przedstawieniu wspaniała muzyka Jerzego Derfla. Scenografia (Zofia de Ines-Lewczuk) do jakiej przywykli widzowie (przeładowana przedmiotami) w tym spektaklu nie istnieje. Jest za to rozświetlona ze smakiem otwarta przestrzeń, którą wypełniają żywe obrazy - sugestywne, oryginalne i dowcipne. Jak widać z powyższego (o czym jednak warto naocznie się przekonać) "Kandyd..." odpowiadając na pytanie "jak się brać za uprawianie, gdy ogrody połączone", idealnie nadaje się na wizytówkę i towar eksportowy Teatru Polskiego.